Teraz na antenie

undefined - undefined

Następnie

undefined - undefined

Roman Maciejewski

W kwietniu mija dwudziesta rocznica śmierci Romana Maciejewskiego (28.03.1910-30.04.1998), kompozytora, pianisty, dyrygenta chóralnego, którego twórczość jest równie ciekawa, jak koleje jego życia.

Roman Maciejewski Foto: archiwum prywatne

Maciejewski, który zdobył wykształcenie muzyczne przed wojną (w Poznaniu i w Warszawie), był przez swoich współczesnych uważany za  jednego z najbardziej utalentowanych młodych twórców. Witold Lutosławski wspominał, że wśród studentów był on prawdziwą gwiazdą, a sam Karol Szymanowski stwierdził: „Jestem jedynym, a więc zupełnie samotnym na polskim ugorze. (O ile młodsi ode mnie, np. Maciejewski nie spełnią w zupełności dawnych obietnic)”.

Pierwsze sukcesy wydawnicze i wykonawcze młodego muzyka szybko zaowocowały otrzymaniem państwowego stypendium na studia w Paryżu (1934), gdzie Maciejewski pobierał lekcje u Nadii Boulanger. Jednak już po roku z nich zrezygnował, bo – jak twierdził, co go znacząco odróżniało od innych rówieśników – niewiele z nich skorzystał.

Stypendium rządowe okazało się krokiem w stronę emigracji Maciejewskiego. Z Paryża bowiem wyjechał kompozytor do Anglii (dostał angaż u znanego choreografia Kurta Joossa), a następnie do Szwecji, gdzie niespodziewanie zastał go wybuch II wojny światowej. 1 września 1939 roku kompozytor przebywał w Goeteborgu ze świeżo poślubioną żoną (poznawał tam swoich teściów).

Jako artysta na dorobku starał się jakoś odnaleźć w obcym sobie środowisku artystów. Był czynnym pianistą (grywał także w radio i koncertował w duecie fortepianowym), no i dalej pisał muzykę, m.in. przedstawień teatralnych Ingmara Bergmana. Choć lata w Skandynawii nie były dla niego łatwe, to właśnie w tym kraju dokonał się u Maciejewskiego przełom wewnętrzny, który doprowadził go do zerwania z dotychczasowym stylem życia i wpłynął na dalszą karierę zawodową. Bezpośrednim impulsem do przewartościowania okazała się ciężka choroba przewodu pokarmowego, która omal nie doprowadziła artysty do śmierci. Ostatecznie jednak Maciejewski wyzdrowiał, ale stał się już innym człowiekiem: z osoby lubiącej towarzystwo przemienił się w outsidera piszącego muzykę w dużej mierze do szuflady. Maciejewski radykalnie zmienił też dotychczasowy system żywieniowy (przeszedł na ścisły wegetarianizm), zaczął praktykować jogę (zjawisko niecodzienne w latach 40. XX wieku w Europie) i chętnie rozprawiał o ekologii i życiu w zgodzie z prawami natury. Filozofia Wchodu stała się dla niego przewodnikiem. Jedyne co się nie zmieniło, to styl muzyczny jego dzieł: Roman Maciejewski pozostał neoklasykiem, bo też takie podejście do twórczości stanowiło przedłużenie jego stosunku do świata: „Gros polskich muzyków – pisał – błąka się po labiryntach nudy i beznadziejności z powodzeniem klecąc szarotonową mozaikę – obraz współczesnego człowieka, gubiącego się w problemach stwarzanych przez dławiącą nas technikę. Inżynierowie zajmują miejsca artystów – śpiew ustaje, a rosną szumy i hałasy – wyrazy fizjologicznej arytmii serc, rozstroju nerwów i zaniku tężyzny ducha i ciała”.

Dziełem życia Maciejewskiego pozostaje monumentalne Requiem, które stanowiło jednocześnie zadośćuczynienie kompozytora dla Stwórcy za wyzdrowienie, a zarazem hołd złożony ofiarom wojen wszech czasów. Z czasem wątek wojny był przez Maciejewskiego coraz silniej podkreślany, choć z listów wynika, że to jednak choroba była najważniejszym bodźcem twórczym. Maciejewski pisał: „po wyzdrowieniu otrzymałem stypendium z Funduszu Kultury Narodowej i poświęciłem się wyłącznie komponowaniu. Napisałem wtedy szereg rzeczy na dwa fortepiany i Allegro concertante na fortepian i orkiestrę. Po drugiej operacji zacząłem Missa pro defunctis, czyli Requiem za poległych. Trzecia operacja przerwała jednak komponowanie na dłuższy czas”.

Swoje Requiem pisał Maciejewski w sumie przez 15 lat, zaczynając pracę nad tą kompozycją jeszcze w Szwecji, a kontynuując ją w Stanach Zjednoczonych (dokąd, już po rozwodzie, wyjechał w 1951 roku). W Kalifornii nadal tworzył, ale działał też jako organista i dyrygent chóralny (założył nawet własny zespół The Roman Choir). Niestety nie tylko nie dbał o popularyzację swojej muzyki, ale wręcz notorycznie rezygnował z różnych, czasem bardzo intratnych propozycji zawodowych (np. z objęcia posady dyrektora muzycznego w wytwórni MGM). Porzucił też karierę czynnego pianisty – a przecież grał wspaniale. Kochał za to rytuały, które wypełniały mu dni: sport, medytacje, dbałość o dietę, spacery. Kiedy wydawało się, że otrzymał w końcu od losu niepowtarzalną szansę w postaci konkretnych ofert zawodowych (Requiem zostało wykonane i docenione w Los Angeles) postanowił wrócić do Europy, sprzedając za grosze lub wręcz rozdając cały swój dorobek. Ponieważ zamarzyło mu się życie pustelnika, zatrzymał się więc na La Graciosa (Wyspy Kanaryjskie), gdzie przez kilka tygodni żył w namiocie. Ostatecznie na starość powrócił do Szwecji (miał tamtejszą emeryturę), choć wcześniej na ten kraj nieco utyskiwał: „dużo też temu krajowi zawdzięczam, wiele się nauczyłem, w wielu prawdach się umocniłem – dojrzałem znacznie, widzę życie jaśniej i idę bardziej świadomie – stało się to w tym tutaj kraju – a jednak nie czuję do niego przywiązania za grosz i radbym stąd wyjechać, choćby jutro!! Za chłodno!!! To jest obca nam Polakom północ”.

Na twórczość Romana Maciejewskiego – poza Requiem – składa się przede wszystkim muzyka fortepianowa (np. wspaniały cykl Mazurków, Koncert na dwa fortepiany, Kołysanka i Allegro concertante na fortepian z orkiestrą, trochę miniatur), poza tym twórczość chóralna (świetne Pieśni kurpiowskie, kilka mszy) i niestety prawie jeszcze nieznana muzyka kameralna. W sumie każdy z utworów Maciejewskiego, kompozytora, który na długie lata wypadł poza nawias koncertowego życia muzycznego w Polsce z uwagi na status emigranta, zasługuje na zdecydowanie większą rozpoznawalność.

(Marlena Wieczorek)