...i wystartowały! W ostatnim miesiącu ruszyły letnie festiwale wagnerowskie – najlepszy może sposób na słuchanie czegokolwiek, a Wagnera w szczególności. Na prawo, na lewo – tylko nie w Polsce. Choć, jak można przypuszczać, na ten przykład Chopin najprawdopodobniej podziwiałby muzykę niemieckiego kompozytora. Nawet gdyby przy tym zgrzytał zębami.
Do języka Wagnera cały świat musiał się przyzwyczaić – z samym Wagnerem na czele, gdyż trudno znaleźć równie świetny przykład kogoś, kto stopniowo, krok za krokiem zmierzałby do doskonałości (no, może... Verdi!). Gdyby jednak Chopin pożył ze 20 lat więcej i miał czas nie tylko usłyszeć rewolucyjnego Tristana i Izoldę (1859 – polski kompozytor zmarł 10 lat wcześniej), ale też przetrawić go i zgłębić, trudno wątpić, by miłośnika opery nie wciągnęła ta niezwykła propozycja. Choćby zżymał się – co można sobie łatwo wyobrazić – że niekończąca się melodia (unendliche Melodie) może nie jest melodią, ale z pewnością nie umie się skończyć, choćby stwierdzał, że orkiestra Wagnera to najlepsze możliwe dziecko Berlioza: potwór, którego dosiadł barbarzyńca (choć akurat nie w Tristanie, gdzie jest mniejsza i łagodniejsza – to w ogóle wbrew pozorom dramat kameralny). Choćby obśmiewał grandilokwencję i gadulstwo Wagnera-librecisty, którego nie potrafił i nie chciał ukrócić Wagner-kompozytor. Mimo to, nawet gdyby jeszcze więcej go odpychało – nie mógłby nie cenić Wagnera. Dla przynajmniej czterech powodów.
Po pierwsze – harmonia. Chopin był twórcą zaskakująco radykalnym w dążeniu do chromatyzacji muzyki, w eksplorowaniu granic harmoniki tonalnej – w następnym pokoleniu takim autorem był właśnie Wagner, który też ostatecznie rozsadził system, osiągając w nim skrajne konsekwencje chromatycznego alterowania dźwięków. Ciekawe, jak potoczyłyby się losy osiągania ekstremów systemu tonalnego, gdyby Chopin pożył dłużej... Można dodać, że wraz z całym światem polski kompozytor zauważyłby też pewnie wieloznaczny harmonicznie akord, pojawiający się w drugim takcie Tristana i Izoldy – nazwany później akordem Tristanowskim, ale nieźle Chopinowi znany, gdyż przewijający się i w jego muzyce. Zapewne więc, choć swoim zwyczajem pewnie kręciłby nosem, doceniłby sposób, w jaki wykorzystał go Wagner.
Po drugie – barwy. Wagner buduje swą orkiestrę barwami i do tego też wykorzystuje harmonię – a to kierunek myślenia bardzo bliski Chopinowi. Barwowe właściwości – podobnie jak u Chopina – ma także Wagnerowska chromatyka. Na dodatek mistrz z Bayreuth korzysta z tych zjawisk, by myśli muzyczne rozwijać wieloplanowo – co także było właściwe dla twórcy Ballad i Nokturnów.
Po trzecie – Meyerbeer. Chopin zachwycił się Robertem Diabłem zaraz po przyjeździe do Paryża i zachwyt ten był szczery: Meyerbeer, kompozytor dziś pozostający na uboczu, wyprowadzał operę z wód wczesnego romantyzmu (po Weberze i Marschnerze) oraz estetyki postrossiniowskiej, tworząc z jednej strony wielkie widowisko, które wyniesione zostanie pod niebiosa we Francji jako grand opéra, z drugiej jednak kładąc podwaliny pod podstawowe sposoby wypowiedzi operowej, które podejmą i rozwiną kompozytorzy odeń młodsi. Dziś język Meyrbeera wydaje się niekiedy naiwny (choć świat na powrót uczy się go słuchać – i słusznie!), ale to z niego wyrasta i młody Verdi, i Wagner (Meyerbeera słychać wyraźnie nawet w pewnych fragmentach Tristana, by nie wspomnieć o Holendrze), a nawet – i to całkiem bezpośrednio – inny późniejszy rewolucjonista, wytyczający ścieżki w wiek XX: Musorgski. Jeżeli więc Chopin potrafił docenić Meyerbeera, by dopiero z czasem nabrać dystansu i się zniechęcić, doceniłby zapewne kogoś, kto Meyerbeera potrafi przekroczyć.
Po czwarte – i nie najmniej ważne. Wagner nie tworzył na fortepian. Nie był dla Chopina konkurencją. Na tym punkcie nasz kompozytor był niezwykle czuły: rzadko pozwalał sobie na podobną zgryźliwość, jak wówczas, gdy zdarzyło mu się wypowiadać o jakiejkolwiek wybitnej cudzej muzyce na fortepian – zresztą przede wszystkim z powodzeniem starał się ją ignorować. Cierpiał na tym zwłaszcza Schumann, ale też np. Liszt (choć ten swych rzeczywiście wielkich dzieł za życia Chopina jeszcze nie napisał). Najwyraźniej Chopin w wysokim stopniu uczulony był na konkurencję.
Nie znaczy to, że nie wyrażał się entuzjastycznie i nie podziwiał najszczerzej żadnego ze współczesnych twórców. Przeciwnie! Rossini, Bellini, w pewnym momencie Meyerbeer, otrzymywali najlepsze opinie. Sami twórcy oper. Żaden w najmniejszym stopniu nie zajmujący się fortepianem. Podobnie jak Wagner.
Ot, słabość artysty. Nie warto rozliczać z niej jego geniuszu. Ale warto pamiętać, że cecha ta z pewnością pomogłaby mu otworzyć się na Wagnera. I dziwiłby się, widząc w swej Polsce tak ostentacyjny niemal brak jego muzyki – podczas gdy świat eksploruje jej język i emocje. Głębokie, dające do myślenia – i wciąż współczesne.
Póki co więc, by brać udział w tym dyskursie, musimy na Wagnera jeździć. Lato nadaje się do tego idealnie. Niebawem po raz pierwszy Polak wystąpi w wielkiej roli na festiwalu w Bayreuth, a niebawem – na portalu Radia Chopin – recenzja z dwóch specyficznych imprez konkurencyjnych dla Wagnerowskiej mekki: festiwali w Budapeszcie i angielskim Longborough.