Teraz na antenie

undefined - undefined

Następnie

undefined - undefined

Konkurs Szymanowskiego. Mistrzowie śpiewacy

Znamy już zwycięzców wokalnej części katowickiego Konkursu (Ewa Tracz - I nagroda i nagroda specjalna za najlepsze wykonanie utworu patrona turnieju, Sylwia Olszyńska - II, Agnieszka Grochala - III). Dowiedzmy się, jak przebiegał ostatni etap rywalizacji.

Ewa Tracz Foto: Bartek Barczyk

Zapraszamy do lektury relacji z III etapu zmagań wokalistów, którzy wrócili w nim do repertuaru operowego – tym razem z orkiestrą. Wraz z zakończeniem turnieju śpiewaków, zakończyła się wykonawcza część Konkursu. Poniżej znajdą też Państwo informacje o laureatach w pozostałych kategoriach: skrzypiec, fortepianu i kwartetów smyczkowych. (jp)


Po cóż płakać?

No i już po wszystkim. Przesłuchania finałowe minęły jak z bicza trzasł – zdaniem niektórych obserwatorów Konkursu zbyt szybko, rodząc wątpliwości, czy program zmagań wokalnych nie był łatwiejszy niż w przypadku instrumentalistów. Nie był. Stres i trema towarzyszą wszelkim przejawom muzycznej rywalizacji, a w przypadku śpiewaków rzutują także na ich aparat głosowy. Uczestnicy w każdym z etapów mierzyli się z innym repertuarem, zdarzało im się występować przed jury w porach, kiedy głos dopiero się budzi do życia, w finale zaś doszła jeszcze jedna współrzędna – konieczność przestawienia się z kameralnej relacji z pojedynczym, z reguły dobrze znanym akompaniatorem na współpracę z orkiestrą symfoniczną. Nie było to łatwe nawet dla finalistów oswojonych ze sceną operową: inaczej przebija się głosem przez dźwięk orkiestry ukrytej w kanale, inaczej na estradzie – zwłaszcza w przestrzeni tych rozmiarów, co sala NOSPR, i po niespełna półgodzinnej próbie w dniu ostatnich przesłuchań.

Na szczęście śpiewacy nie musieli „walczyć” z orkiestrą w pełnym składzie, poza tym dostali się pod czujną opiekę dyrygenta Alexandra Humali, który na ogół bezbłędnie ważył proporcje między głosem a wolumenem instrumentów. Mimo to krótki, mniej więcej piętnastominutowy występ okazał się najsurowszym probierzem umiejętności sześciorga finalistów. Odnoszę wrażenie, że nadzieje i obawy jurorów potwierdziły się w pełni. Nie obyło się wprawdzie bez kilku niespodzianek, niemniej ostateczny wynik wskazuje, że w wyborach sędziowskich nie dokonały się żadne istotne przetasowania.

W programie końcowych przesłuchań znalazł się co najmniej jeden utwór wokalno-instrumentalny Szymanowskiego oraz wybrana z listy aria lub scena z opery XX-wiecznej oraz dwa fragmenty z Moby Dicka Eugeniusza Knapika. Czworo uczestników zdecydowało się na arię w połączeniu z pieśniami patrona Konkursu, dwie sopranistki zaprezentowały Pieśń Roksany z II aktu Króla Rogera w zestawieniu z arią innego kompozytora. Jak się okazało, przemyślany wybór dwóch arii był strzałem w dziesiątkę. Anna Thun – w porównaniu z poprzednimi etapami – dała mniej przekonującą interpretację trzeciej już w swoim programie pieśni z op. 5 (Moja pieśń wieczorna), potem zaś zmieniła dotychczasowe emploi i zaśpiewała arię Baby-Turka z II aktu Żywota rozpustnika Strawińskiego, w której niespodziewanie odsłoniła kłopoty z opanowaniem dolnego rejestru. Kamila Nowak – po wdzięcznym wykonaniu Samotnego księżyca nie sprostała trudnościom technicznym karkołomnej arii Kunegundy z I aktu Kandyda Bernsteina, choć jak zwykle, i w dużej mierze skutecznie, wynagrodziła te niedostatki świetnym aktorstwem i ogromnym poczuciem humoru. Łukasz Hajduczenia przeliczył się z własnymi siłami w słynnej Tanzlied Pierrota z Umarłego miasta Korngolda (raziły zwłaszcza zamknięte góry i ogólnie „cofnięta” emisja), co położyło się cieniem na późniejszej, naprawdę znakomitej interpretacji Mojej pieśni wieczornej, podanej wyraziście, piękną frazą i z nieomylnym wyczuciem tekstu.

W tej sytuacji ostateczna rozgrywka należała do trzech śpiewaczek stosunkowo doświadczonych, oswojonych z idiomem operowym, obdarzonych dużymi i nad wiek dojrzałymi głosami. Laureatki III i II nagrody poczuły się wreszcie w swoim żywiole i wypadły moim zdaniem znacznie lepiej niż z poprzednich etapach. Mezzosopranistka Agnieszka Grochala ujęła mnie przede wszystkim zmysłowym wykonaniem dwóch Pieśni muezzina szalonego. W arię Kompozytora z Ariadny na Naksos Straussa wchodziła stopniowo i nie do końca zapanowała nad jej dramaturgią – „Sein wir wieder gut” wymaga iście wiedeńskiej lekkości i pełnej swobody, nad którą młoda śpiewaczka musi jeszcze popracować. Słychać jednak, że repertuar niemiecki naprawdę jej leży, co w połączeniu z wzorową dykcją i emisją świetnie rokuje na przyszłość. Sylwia Olszyńska, zdobywczyni II nagrody, bardzo mile mnie zaskoczyła: zarówno pewną, utrzymaną w dość ostrym tempie i wybitnie „modernistyczną” w wyrazie arią Roksany, jak i doskonale rozplanowaną, chwilami autentycznie wzruszającą interpretacją sceny Moniki z II aktu Medium Menottiego.

Bezapelacyjną triumfatorką tej części Konkursu okazała się Ewa Tracz, obdarzona gęstym, wybitnie lirycznym, nieskazitelnym technicznie, choć według mnie trochę nadmiernie rozwibrowanym sopranem. Arię „Uśnijcie krwawe sny króla Rogera” zaśpiewała zdecydowanie wolniej i spokojniej niż Olszyńska, realizując jej orientalizujące melizmaty z precyzją godną szwajcarskiego zegarka. Zamiast radykalnie zmienić nastrój, płynnie przeszła do „Tu, che di gel sei cinta”, arii z III aktu Turandot Pucciniego, kształtując dwie zaskakująco pokrewne bohaterki: Roksanę próbującą uśmierzyć gniew króla, i Liu próbującą ukoić ból miłości w obliczu własnej śmierci. Kiedy jury ogłosiło werdykt, przekonaliśmy się, że w efekcie zgarnęła dwie nagrody: oprócz pierwszego miejsca na podium także nagrodę specjalną za najlepsze wykonanie utworu Szymanowskiego.

Czego żałuję? Że w przesłuchaniach tegorocznego finału nie zabrzmiały ani Penthesilea, ani Demeter, ani Litania do Marii Panny, ani zjawiskowe kołysanki do tekstów Iwaszkiewicza. Że z oczywistych względów nie usłyszeliśmy arii Pasterza z Króla Rogera, a z mniej oczywistych – finałowego Hymnu do słońca. Bardzo też liczę, że uczestnicy przyszłych Konkursów sięgną po – wbrew pozorom – arcytrudne sceny i arie z oper Brittena i Janaczka.

Żałuję też, że finalistom, którzy ostatecznie zostali „za burtą”, zabrakło nie tylko estradowego obycia, ale i doświadczenia w doborze repertuaru – a może zwykłego instynktu, który podpowiedziałby w stosownej chwili, żeby nie porywać się na utwory, które jeszcze nie leżą w zasięgu ich możliwości. Przyznam, że znów płaczę po przegranych – trojgu artystów obdarzonych niezwykłą wrażliwością i muzykalnością, dysponujących głosami nieprzeciętnej urody, inteligentnych i rozmiłowanych nie tylko w śpiewie.

Zakończę więc cytatem z Emancypantek Prusa. Madzia zrozumiała, o co chodzi, i odparła pani Latter, że płacze, „bo jestem beksa… Ale gdybym miała rozum, to po cóż płakać?... Teraz zapewne nie płakałabym…”. I słusznie. Całej szóstce wróżę wspaniałe kariery. A w następnym Konkursie spodziewam się usłyszeć interpretacje, po których jury się rozpłacze. Nie z żalu, tylko z zachwytu. Szymanowski ruszył w świat. I oby nieprędko wrócił z tej podróży.

Dorota Kozińska



Wśród skrzypków I nagrodę otrzymała Sławomira Wilga, II – Roksana Kwaśnikowska, III – Maja Horvat, która wyróżniona została także za najlepsze wykonanie utworu Szymanowskiego. Za najlepszego pianistę współpracującego ze skrzypkami uznano Radosława Kurka.

(jp)

Prawda w pieśni

We wszystkich konkursach najciekawiej jest w drugim etapie. Zdążyli już odpaść uczestnicy mniej zdolni lub gorzej przygotowani oraz pojedynczy outsiderzy-indywidualiści, którzy i tak nie daliby się wpasować w powszechnie akceptowany wzorzec interpretacji. Zostali jeszcze muzycy o niezbyt skrystalizowanej lub nie do końca „rozgryzionej” przez jurorów osobowości, którzy niekoniecznie zdołają ich przekonać do swego talentu bądź wrażliwości. Trzon stanowią artyści okrzepli, sprawdzeni na scenie i estradzie, często laureaci innych, równie prestiżowych nagród. W środkowej części zmagań nie trzeba się już obawiać, że czyjś występ przemknie niezauważony w natłoku innych prezentacji – bo uczestnik miał nieszczęście wylosować pierwszy numer startowy, bo jego minirecital zbladł w zestawieniu z propozycją bardziej doświadczonego i obdarzonego większą charyzmą konkurenta, bo trafił na konkurs jako homo novus i nikt o nim wcześniej nie słyszał. W szranki stają muzycy, którzy z rozmaitych względów wzbudzili zainteresowanie sędziów. Prą do finału nieomal łeb w łeb, a o ich sukcesie bądź niepowodzeniu decydują nieraz ułamki punktów i przysłowiowy łut szczęścia.

Podobnie było w Katowicach, gdzie dodatkowym atutem drugiego etapu przesłuchań okazał się wyjątkowo atrakcyjny i głęboko przemyślany program. Uczestnicy – w ramach odrobinę dłuższego, wciąż jednak niespełna półgodzinnego występu – musieli przedstawić co najmniej trzy pieśni Szymanowskiego (cały cykl, fragment cyklu lub wyimki z dowolnych opusów) oraz dwie pieśni – każdą w innym języku – z dorobku trzydziestu pięciu wskazanych w regulaminie kompozytorów modernistycznych i współczesnych. Krótko mówiąc, muzyka Szymanowskiego w kontekście swoich czasów lub jako punkt wyjścia dla twórczości przyszłej epoki. Repertuar jednorodny, tym razem czysto pieśniowy, co dało uczestnikom możliwość podparcia swojego występu przemyślanym, wyraziście podanym i przeważnie najwyższej jakości słowem.

Poziom był tym razem bardzo wysoki, choć kilkoro uczestników wypadło słabiej niż w pierwszym etapie, inni zaś wyraźnie złapali wiatr w żagle i nadrobili niedostatki poprzednich prezentacji. Reguły Konkursu są jednak nieubłagane i przy promocji do finału trzeba było uwzględnić średnią punktację z obydwu etapów. Słusznie podejrzewałam, że kilkoro mniej doświadczonych śpiewaków zapłaci za to wykluczeniem z dalszych zmagań. Dotyczy to przede wszystkim Pawła Trojaka, który mimo znakomitej interpretacji Bogurodzicy w mieście Swiridowa (zupełniej innej niż u występującego po nim Łukasza Hajduczeni, bliższej autorskiej wersji kompozytora, choć nie sądzę, żeby młodziutki baryton miał sposobność się z nią zapoznać) i brawurowego ujęcia O zwiedzionym żołnierzu, propagandowej pieśni Szymanowskiego z czasów wojny polsko-bolszewickiej, z prześmiesznym tekstem Kornela Makuszyńskiego – musiał pożegnać się z Konkursem. Odpadła też wciąż poszukująca swojego emploi Weronika Rabek, mimo doskonałej współpracy z Maurycym Stawujakiem (który po II etapie otrzymał nagrodę specjalną dla najlepszego pianisty-kameralisty) i pełnej wyrazu interpretacji Mojej pieśni wieczornej Szymanowskiego. W gronie niedopuszczonych do finału znalazła się też Roksana Wardenga, która popsuła swój występ niezbyt stylowym wykonaniem Noël des enfants qui n'ont plus de Maison Debussy’ego.

Były też jednak niespodzianki. Halina Dubitskaya okazała się typowym zwierzęciem scenicznym i „poległa” w repertuarze pieśniowym – zwłaszcza w arcytrudnych i zaśpiewanych bez zrozumienia Słopiewniach Szymanowskiego. Nie pomogła świetna, choć znów bardzo teatralna interpretacja Krejcerowej sonaty Szostakowicza. W pełni rozumiem decyzję jurorów, którzy wykluczyli utalentowaną Ukrainkę z dalszych zmagań: w finale miała zaśpiewać kolejne człony Słopiewni. Nie rozumiem analogicznej decyzji w przypadku Marty Gamrot-Wrzoł, która w mojej opinii tylko potwierdziła swoje walory, przede wszystkim zmysłowym, niebywale subtelnym i muzykalnym wykonaniem trzech Pieśni księżniczki z baśni. Ujmę rzecz inaczej – rozumiem, lecz nie podzielam, podobnie jak nie podzielam upodobania współczesnych środowisk wokalnych do głosów dużych, niewyróżniających się żadnym szczególnym rysem w barwie, sformatowanych według jednego, obowiązującego na całym świecie wzorca. Muszę jednak przyznać, że zarówno Agnieszka Jadwiga Grochala (wzruszająca Viglid Wajnberga), jak Sylwia Olszyńska (kilka ciekawych ujęć Pieśni miłosnych Hafiza) zaprezentowały się lepiej niż w I etapie. Na tyle lepiej, że znalazły się w finale.

Werdykt jury w odniesieniu do pozostałej czwórki finalistów nie wzbudził większych wątpliwości. Doświadczona Ewa Tracz potwierdziła swoją klasę w brawurowo wykonanych Pieśniach kurpiowskich Szymanowskiego. Kamila Nowak poświęciła dziesięć minut swojego występu na Sequenzę III Beria i przekonała sędziów, że jej specyficzny głos – w połączeniu z doskonałą techniką, świetnym aktorstwem i ogromnym poczuciem humoru – to pod wieloma względami odkrycie na wagę złota. Łukasz Hajduczenia zawojował publiczność przede wszystkim wykonaniem Kaddish Ravela i melancholijną, z rosyjska „przymgloną”, pełną liryzmu interpretacją Bogurodzicy w mieście Swiridowa (w finale przedstawi między innymi „Mein Sehnen, mein Wähnen” z Umarłego miasta Korngolda – jedną z najpiękniejszych arii barytonowych w dziejach opery XX-wiecznej). Jedwabisty alt Anny Thun rozkwitł tym razem w rzadko wykonywanych i prawie całkiem w Polsce nieznanych pieśniach Albana Berga i Bohuslava Martinů.

W drugim etapie gra się i śpiewa o wszystko. W Katowicach nie brakło emocji: ręce się trzęsły, twarze zastygały w uniesieniu, z oczu lały się łzy. Mawiają, że na udanym koncercie to publiczność ma płakać, nie wykonawcy. Guzik prawda. Byłam w życiu świadkiem fenomenalnych wykonań, okupionych przez śpiewaków fontanną łez, a nawet atakiem spazmatycznego szlochu. Pamiętam koncert, na którym sopranistka urządziła słuchaczom brawurowy wygłup i jednego rozbawiła do tego stopnia, że spadł z krzesła ze śmiechu. W stawce finalistów Konkursu Szymanowskiego znalazło się kilku artystów, którzy mogą przywrócić nam wiarę w moc uczuć zawartych w muzyce. Śmiejmy się i płaczmy – byle nie z bezsilnej złości.


Dorota Kozińska


Konkurs Szymanowskiego. Pierwsi laureaci

Tymoteusz Bies dał się zapamiętać już trzy lata temu, podczas Konkursu Chopinowskiego. Tym razem zdecydował się na start w innej „konkurencji” – zamiast w muzyce Chopina, w muzyce Szymanowskiego i modernizmu. I była to dobra decyzja. W zakończonym w kategorii fortepianu katowickim turnieju otrzymał I nagrodę.


Jury pod przewodnictwem prof. Andrzeja Jasińskiego (w jego skład wchodziła Joanna Domańska, Olga Kern, Aviram Reichert, Martin Roscoe i Tamás Ungár) uhonorowało Biesa także nagrodą za najlepsze wykonanie utworu Karola Szymanowskiego. II nagrodę otrzymał Mateusz Krzyżowski, III – Kim Seung Hui. W finale konkursu uczestnikom towarzyszyła Narodowa Orkiestra Symfoniczna Polskiego Radia pod dyr. Alexandra Humali.

Znamy już także laureatów kategorii kwartet smyczkowy. I nagrodę wysokości 38 tys. euro otrzymał Eliot Quartet (Mariana Osipova – I skrzypce, Alexander Sachs – II skrzypce, Dmitry Hahalin – altówka, Michael Preuss – wiolonczela), II i 26 tys. euro Selini Quartet (Natalia Kalmykova, Liubov Kalmykova, Loredana Apetrei, Loukia Loulaki), a III i 14 tys. euro New Music Quartet (Katarzyna Gluza, Paulina Marcisz, Karolina Orsik-Sauter, Dominika Szczypka). Nagroda specjalna za wykonanie utworu Karola Szymanowskiego trafiła do zwycięzców – Eliot Quartet. Kandydatów oceniało jury w składzie: Valetin Erben (przewodniczący), Krzysztof Chorzelski, Tim Frederiksen, Tadeusz Gadzina, Arkadiusz Kubica, Mats Lindström.

Jutro dalszy ciąg konkursowych przesłuchań: finał w kategorii skrzypce oraz II etap w kategorii śpiew.

(jp)

Konkurs Szymanowskiego. Śpiewacy po I etapie

Jak poznać twórczość wokalną Karola Szymanowskiego? Pozwolę sobie strawestować stary dowcip muzyczny („Panie, jak trafić do filharmonii? Jak to jak? Ćwiczyć!”) i odpowiem, że zgłosić się do katowickiego Konkursu w kategorii śpiewu.

Regulamin zobowiązał potencjalnych uczestników do przygotowania co najmniej czterech pieśni Patrona na głos z fortepianem (w I i II etapie) oraz nie mniej niż jednego utworu na głos, orkiestrę i ewentualnie chór żeński w przesłuchaniach finałowych. W programie każdego z etapów znalazły się też arie i pieśni innych kompozytorów – dobrane w taki sposób, by jurorzy już na początku mogli ocenić nie tylko technikę śpiewaków, ale też ich wszechstronność i umiejętność kształtowania interpretacji w zależności od stylu, formy i języka utworu.

Na etap prawdy zapowiadał się w tym Konkursie już etap pierwszy, czyli piętnastominutowy recital z fortepianem, w którym uczestnicy – prócz dowolnej pieśni Szymanowskiego – musieli zaprezentować jedną arię (jaką konkretnie, o tym za chwilę), obowiązkowy utwór Lutosławskiego oraz jedną pieśń romantyczną lub neoromantyczną, wylosowaną z dwóch przygotowanych wcześniej, a zgodnie z regulaminem – zróżnicowanych nastrojem i w dwóch różnych językach, na dodatek odmiennych niż w wybranej arii oraz kompozycjach Lutosławskiego i Szymanowskiego. Nic dziwnego, że do Konkursu – zamiast przewidywanych 48 – zgłosiło się o połowę mniej, a wystąpiło ostatecznie 21 śpiewaków.

Zdecydowaną większość stanowili Polacy, co o tyle nie zaskakuje, że dorobek wokalny obydwu naszych „obowiązkowych” kompozytorów nie cieszy się jeszcze zasłużoną popularnością za granicą, a Konkurs – stawiający sobie za cel przede wszystkim upowszechnienie twórczości Szymanowskiego – musi dopiero zapracować na swoją renomę. Bardziej niepokoi, że w gronie uczestników znalazło się zaledwie czterech panów. Trzeba przy tym podkreślić, że konstrukcja regulaminu skutecznie wykluczyła z Konkursu głosy basowe: sam Szymanowski zaniedbał ten fach wokalny, a organizatorzy zastrzegli, że utwory Patrona mogą być wykonywane wyłącznie w tonacjach oryginalnych. Moim zdaniem ten punkt w kolejnych edycjach zmagań należy skierować do poprawki. Sporo zamieszania wprowadziły też ograniczenia dotyczące arii prezentowanej w I etapie – zgodnie z regulaminem, pochodzącej z opery, która miała swoją premierę w latach 1800-1840, i zawierającej „elementy techniki bel canto”. Zakładam, że organizatorom chodziło o styl, nie o technikę bel canto, i że w gruncie rzeczy mieli na myśli „rasową” operę romantyczną. Mleko się jednak wylało i uczestnicy na wszelki wypadek przygotowali arie z oper Belliniego, Donizettiego i Rossiniego. Za burtą został między innymi Meyerbeer, a nieszczęśni jurorzy musieli aż sześć razy wysłuchać arii Julii z I aktu I Capuleti e i Montecchi. Czyżby dlatego, że w Operze Wrocławskiej prowadzono niedawno casting przed premierą tej wdzięcznej, ale nie pierwszorzędnej opery Belliniego?

Wątpliwości na bok: ważne, że do Konkursu przystąpili śpiewacy na ogół bardzo dobrze przygotowani pod względem czysto technicznym. Z ich wszechstronnością bywało już rozmaicie. Z większości występów wyłaniały się pojedyncze perełki. Arie romantyczne przysporzyły uczestnikom zaskakujących trudności z budowaniem napięcia w recytatywach, kłopoty z dykcją dawały o sobie znać najczęściej w utworach z polskim tekstem, część wokalistów „wyłożyła się” w repertuarze pieśniowym, interpretowanym z rozmachem godnym wielkich scen operowych.

Do drugiego etapu dopuszczono jedenaścioro śpiewaków, w tym dwa barytony (młody i jeszcze nieokrzepły, ale muzykalny Paweł Trojak, oraz znacznie od niego starszy, aksamitnogłosy Łukasz Hajduczenia, który moim zdaniem powinien rozwijać się raczej w stronę bas-barytonu). Odpadł między innymi Koreańczyk Choi Wonhyeok, obdarzony interesującym, choć nie najlepiej prowadzonym barytenorem, zmarnowanym do szczętu w zupełnie nieprzemyślanych interpretacjach. Uznania nie znalazły też występy dwóch Amerykanek, Tary Gruszkiewicz i Evelyn Saavedry, które na Konkurs trafiły chyba trochę przez przypadek, za to po ogłoszeniu werdyktu z pokorą i autentycznym zaciekawieniem zgłosiły się do jurorów z prośbą o uwagi. To dobry prognostyk na przyszłość.

Z resztą sędziowskich wyroków też na ogół się zgadzam, choć osobiście wolałabym, żeby w gronie szczęściarzy znalazło się więcej wokalistów, którzy mimo ewidentnych niedociągnięć technicznych wykazali się dużą muzykalnością, inteligencją i wrażliwością na dźwięk. Zabraknie mi w II etapie Karoliny Borodziuk, która pięknie zaśpiewała Snowa, kak prieżdie, odin Czajkowskiego, zabraknie też Katarzyny Ćwiek, która dała bodaj najlepszą interpretację Rycerzy Lutosławskiego. Nie dziwi mnie – choć trochę martwi – predylekcja jurorów do tak zwanych „dużych” głosów, których niewątpliwa uroda zamaskowała błędy emisji i niedociągnięcia interpretacyjne (m.in. Roksana Wardenga i Sylwia Olszyńska). Ciekawa jestem, jak potoczą się dalsze losy konkursowe Kamili Nowak – sopranu wybitnie charakterystycznego, o jasnej barwie i ostrym brzmieniu – która w I etapie podbiła słuchaczy przezabawnym wykonaniem Nikczemnego szpaka. Bardzo się cieszę, że do dalszych zmagań przeszła Marta Gamrot-Wrzoł, śpiewaczka niebywale subtelna i muzykalna, ujmująca spokojem i mądrością interpretacji. Niepokoję się trochę o dopuszczoną do dalszych zmagań Weronikę Rabek – mezzosopranistkę sprawdzoną w repertuarze barokowym i klasycystycznym, która sztucznie przyciemnia głos, by wtłoczyć go w ramy stylistyki późnoromantycznej.

W drugiej fazie Konkursu zmierzą się doświadczeni „wyjadacze” (na czele z Ewą Tracz i występującą w barwach Ukrainy Haliną Dubitską – sopranistkami, które wynagrodziły jurorom trud słuchania nieszczęsnej arii Julii dwiema przemyślanymi, choć całkiem odmiennymi interpretacjami) z kilkorgiem śpiewaków solidnych, lecz niezbyt wyrazistych, oraz garstką nieopierzonych jeszcze rajskich ptaków, które mają szansę wzlecieć w kolejnych etapach. Pisząc o tych ostatnich, mam na myśli przede wszystkim obdarzoną zjawiskowej urody altem Annę Thun, która zaczęła swój występ nieudanym ujęciem arii Tankreda z opery Rossiniego, zakończyła zaś pulsującym od emocji, pełnym żaru i rozpaczy wykonaniem Święty Boże z op. 5 Szymanowskiego. Ciarki przeszły mi po krzyżu, kiedy słuchałam jej w sali Akademii Muzycznej. Łzy stanęły mi w oczach, kiedy nazajutrz odtwarzaliśmy nagranie tej pieśni na antenie Polskiego Radia. Poproszę więcej. W odwiedziny do śpiewaków sprawdzonych jeżdżę po całej Europie. Na Konkursie interesują mnie odkrycia.


Dorota Kozińska

O Konkursie Szymanowskiego przeczytają także Państwo tutaj.