Teraz na antenie

undefined - undefined

Następnie

undefined - undefined

Eugeniusz Morawski

W ostatnim dziesięcioleciu wyjątkowym, dla wielu wręcz sensacyjnym odkryciem z historii muzyki polskiej okazały się trzy – wykonywane parokrotnie przy różnych okazjach i nagrane na płyty – modernistyczne poematy symfoniczne podpisane nazwiskiem praktycznie nieznanym: Eugeniusz Morawski. Kim był twórca, pamiętany ewentualnie z kart historii jako przedwojenny rektor Wyższej Szkoły Muzycznej w Warszawie – a do niedawna kompletnie zapomniany jako kompozytor? I dlaczego poznając go obracamy się w kręgu zaledwie kilku dzieł?

Eugeniusz Morawski Foto: NAC

Eugeniusz Morawski urodził się 2 listopada 1876 r. w Warszawie. Był dalekim potomkiem Radziwiłłów, synem uczestnika walk niepodległościowych 1863 r. Arkadiusza Dąbrowy-Morawskiego (zesłanego na 6 lat syberyjskiej katorgi przez władze carskie za udział w Powstaniu Styczniowym) oraz Heleny z domu Duze, córki greckiego handlowca. Eugeniusz miał czworo rodzeństwa – siostrę Marię oraz trzech braci: Stefana, Stanisława i Włodzimierza (ostatni z nich, także wykształcony muzycznie, odegrał wielką rolę w odzyskaniu fragmentów spuścizny kompozytorskiej Eugeniusza zniszczonej pod koniec II wojny światowej). Prawdopodobnie zaraz po opuszczeniu gimnazjalnych murów w 1895 r. (lub rok później) Morawski wstąpił do Konserwatorium Warszawskiego, które ukończył dopiero w 1904 r., ale za to jednocześnie w dwóch klasach: fortepianu Antoniego Sygietyńskiego oraz kompozycji Zygmunta Noskowskiego. O ile zajęć u Noskowskiego Eugeniusz nie cenił, o tyle zawsze bardzo ciepło wyrażał się na temat Sygietyńskiego, wybitnego krytyka, literata, muzyka i malarza. Może właśnie ten renesansowy rys osobowości Sygietyńskiego sprawił, że Morawski, utalentowany nie tylko muzycznie, ale i plastycznie, za swojego najbliższego, praktycznie nieodłącznego towarzysza młodości wybrał kształcącego się w Polsce pod kierunkiem tych samych pedagogów litewskiego kompozytora i malarza Mykolajusa Konstantinasa Čiurlionisa (1875-1911).

Nauka u nielubianego Noskowskiego szła Eugeniuszowi raczej opornie. Szczególną odrazę, jak się zdaje, żywił on do zajęć z kontrapunktu. W tym zakresie wielką pomocą służył mu właśnie Čiurlionis, który regularnie przysyłał przyjacielowi z Lipska, gdzie podjął studia uzupełniające, swoje fugi, przedkładane następnie przez Morawskiego nauczycielowi jako własne. Ważną rolę odegrał też Čiurlionis w otwarciu się Eugeniusza na nowoczesną – co wówczas znaczyło: straussowską – instrumentację. W 1902 r. własnoręcznie przepisał w całości i podarował Morawskiemu dwie, uznawane w tym czasie w środowisku młodych polskich kompozytorów za orkiestrowe non plus ultra, partytury Richarda Straussa – Tod und Verklärung oraz Heldenleben (cena ich wydania drukowanego była zbyt wygórowana jak na studencką kieszeń). Gruntowane przestudiowanie tych poematów symfonicznych miało obu utalentowanym młodzieńcom wystarczyć „za całą naukę instrumentacji”.

Po ukończeniu konserwatorium Morawski, razem z Čiurlionisem, wstąpił do warszawskiej Szkoły Sztuk Pięknych, kształcąc się w klasie pejzażu u Ferdynanda Ruszczyca (Eugeniusz najchętniej podejmował tematykę marynistyczną), portretu u Konrada Krzyżanowskiego i sztuki stosowanej u Karola Tichego. Około 1903 r., zaangażował się również w działalność polityczną jako aktywny członek Polskiej Partii Socjalistycznej. 7 stycznia 1906 r. Čiurlionis w liście do brata donosił:

Gienek chodzi do Akademii i do nas czasem przyłazi. Jest zawsze taki sam wesoły i wyprowadził się od rodziców na ulicę Podwale i mieszka przy żydowskiej rodzinie. Przy czym ma manię zbierania glinianych garnków, i jak wpadnie w dobry humor, to mówi mowę socjalistyczną włażąc na stół lub krzesło i zaczynając od słów: <<Towarzysze>>”.

Zwrot ku studiom plastycznym nie oznaczał bynajmniej zaniechania kariery kompozytorskiej. Przeciwnie. W 1907 r. obaj artyści zaczęli poważnie planować koncert złożony wyłącznie z własnych dzieł. Wydarzenie takie mogłoby wreszcie zaznaczyć ich obecność na warszawskiej mapie kompozytorskiej. Mogłoby może nawet stworzyć pewną przeciwwagę dla ekspansywnej grupy „Młoda Polska w muzyce”, zrzeszającej najmłodszych uczniów Noskowskiego – Grzegorza Fitelberga, Ludomira Różyckiego, Apolinarego Szelutę i Karola Szymanowskiego. W czerwcu 1907 r. Čiurlionis donosił swemu bratu:

Zacząłem pisać nowy poemat symfoniczny Stworzenie świata. Morze miało być grane w tym roku, ale [zostało] odłożone do przyszłego. Zrobimy koncert z Gieńkiem – koncert własny, kompozytorski; on napisał 2 poematy Vae Victis i Fleurs du Mal i zaczął pisać trzeci – Rinaldo Rinaldini, wszystko bardzo ładne rzeczy. Wystąpimy w Filharmonii zupełnie niezależnie od nikogo”.

Niestety plany te nie doszły do skutku przynajmniej po części z winy Morawskiego, który, nazajutrz po swoich 31. urodzinach, został aresztowany za planowanie zamachu na carską policję i działalność w bojowej organizacji Frakcji Rewolucyjnej PPS. 14 lutego 1908 r., po ponad trzech miesiącach pobytu w Warszawskiej Cytadeli, sąd skazał młodego rewolucjonistę na 4 lata zesłania do kraju Turuchańskiego w guberni Jenisejskiej. Na szczęście 13 marca, karę zesłania zamieniono Eugeniuszowi na czteroletnie wydalenie z Rosji, za oficjalny powód złagodzenia wyroku podając zły stan zdrowia skazanego. W rzeczywistości kryła się za tym „aktem łaski” potężna łapówka, którą ojciec kompozytora, po sprzedaniu majątku ziemskiego na wschodnich rubieżach dawnej Rzeczypospolitej, zdecydował się wręczyć wysokim rosyjskim urzędnikom. Po opuszczeniu Cytadeli, zmuszony do emigracji Morawski, postanowił, jak przed laty Chopin, skierować swe kroki ku ówczesnej „stolicy świata” Paryżowi, choć – kwestia do wyjaśnienia w przyszłości – być może pierwszych kilka miesięcy spędził u siostry przebywającej wtedy... w Moskwie.

Nad Sekwaną młody artysta, może wzorem Čiurlionisa, postanowił pogłębiać swoje studia. W Paryskim Konserwatorium uczył się więc instrumentacji pod okiem Camille’a Chevillarda i kontrapunktu u André Gédalge’a, nie zaniedbując przy tym swych zainteresowań plastycznych (studiował m.in. rzeźbę w Academia Colorossi u wielkiego rzeźbiarza, a zarazem wielkiego przyjaciela Polski i Polaków – Antoine’a Bourdelle’a). Znana jeszcze z czasów warszawskich niechęć Morawskiego do kontrapunktu, mająca zresztą źródło w „skostniałych” metodach pedagogicznych Noskowskiego, teraz została przełamana. Zapewne wielka w tym była zasługa Gédalge’a, z którym Morawski się zaprzyjaźnił.

Od początku pobytu nad Sekwaną Morawski starał się rozwijać jak najszerszą działalność wśród francuskiej Polonii. Szczególnie aktywnie pracował w ramach „interdyscyplinarnego” (jak byśmy dziś powiedzieli) Towarzystwa Artystów Polskich i w maju 1916 r. został nawet wybrany na prezesa tej organizacji. Często pojawiał się jako pianista na rozmaitych wieczorach muzycznych organizowanych przez zrzeszonych w Towarzystwie Polaków, akompaniując chociażby zaprzyjaźnionej Stefanii Calvas-Długoszowskiej, niestrudzonej popularyzatorce jego pieśni (prywatnie żonie późniejszego adiutanta Józefa Piłsudskiego i wpływowego generała Bolesława Wieniawy-Długoszowskiego) czy charyzmatycznej aktorce Wandzie Siemaszkowej, z którą wykonywał m.in. popularną niegdyś, a dziś niemal zupełnie zapomnianą melodeklamację Mieczysława Karłowicza Anioł pański do słów Kazimierza Przerwy-Tetmajera. Stefan Kisielewski, w swym pięknym wspomnieniu z 1949 r., o paryskiej egzystencji Morawskiego pisał, że:

życie tam prowadził tajemnicze – z rozmaitych jego napomknień wnioskować można, że bywał na wozie i pod wozem, nędzował i głodował, grywał po knajpach, wiele pracował, częstokroć bez powodzenia, miewał jednak i sukcesy, jak np. symfoniczny koncert kompozytorski pod własną dyrekcją w Salle Gaveau.”

Vae Victis, kompozycja dziś uznawana za zaginioną, była podobno – co stało się rychło znakiem rozpoznawczym Morawskiego – niezwykle atrakcyjnie i oryginalnie zinstrumentowana; ten zdominowany przez „naczelny, potężny temat walki” poemat kończył się „prześlicznym piano drewnianych instrumentów na tle głosu organów, (…) pozostawiając słuchaczów pod wrażeniem czegoś niezwykłego, co nie co dzień ma się możność odczuwać”. Po prawykonaniu Vae Victis – następują prezentacje kolejnych poematów symfonicznych Morawskiego: jesienią 1910 r. w Monte Carlo rozbrzmiewa Don Quichotte według Cervantesa, a rok później, w Angers, Fleurs du Mal według najsłynniejszego tomu poetyckiego Baudelaire’a.

W 1914 roku, w ogarniętym wojenną gorączką Paryżu, Morawski spotyka Artura Rubinsteina. Wraz z bratem wielkiego pianisty Ignacym i malarzem Józefem Kramsztykiem, artyści zaczynają tworzyć zgraną paczkę, która regularnie spotyka się w „artystowskiej” Café de la Rotonde (dzielnica Montparnasse) i dyskutuje na najrozmaitsze tematy. Obaj muzycy bardzo przypadają sobie do gustu, co po prawie sześćdziesięciu latach potwierdzi sam Rubinstein, w ciepłych słowach przywołując figurę kompletnie już zapomnianego kompozytora:

Serdecznie zaprzyjaźniłem się wówczas z Eugeniuszem Morawskim (…). W kawiarni wymienialiśmy poglądy na wiele tematów, a także poznaliśmy się lepiej wzajemnie, nie tylko osobiście, ale i jako muzycy. Godzinami przesiadywałem u Morawskiego, przy fortepianie; on grywał mi swoje kompozycje, które zdradzały prawdziwy talent, ja zaś zapoznawałem go z muzyką Szymanowskiego”.

W stolicy Francji Morawski komponował bardzo intensywnie; powstawały kolejne poematy symfoniczne, dzieła fortepianowe, kameralne, baletowe i operowe. Niestety na temat większości tych zaginionych utworów niewiele dziś można powiedzieć. Stosunkowo łaskawie los obszedł się z baletową częścią dorobku Morawskiego, gdyż zachowały się dwie potężne partytury Świtezianki (ok. 1922) oraz Miłości (1925-1928). Miłość, do scenariusza sporządzonego przez wybitnego grafika, scenografa i reformatora teatru Franciszka Siedleckiego (1867-1934), została przeznaczona na gigantyczną orkiestrę z organami oraz chórem i stanowiła – także pod względem rozmiarów – jedną z najpotężniejszych partytur kompozytora (cały, pełnospektaklowy balet trwa około trzech godzin!).

Miłość doczekała się częściowej prezentacji koncertowej jeszcze w Paryżu w 1928 r. Jakie wrażenie wywarło prawykonanie fragmentów tego baletu, trudno orzec. Przyjęcie dzieła, przynajmniej w pewnych kręgach musiało być co najmniej życzliwe, skoro fragment rękopiśmiennego egzemplarza wyciągu fortepianowego tego baletu w swoich zbiorach przechowywał potem jeden z najbardziej muzykalnych poetów francuskich I połowy XX stulecia, a prywatnie zapewne kompan Morawskiego, Max Jacob.

Morawski powrócił na stałe do kraju w 1930 r. za namową pisarza Juliusza Kaden-Bandrowskiego, który jako wpływowa postać w Ministerstwie Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego sprawił, by wyrzuconemu poza nawias polskiego życia kulturalnego 54-letniemu kompozytorowi, a przy tym patriocie o pięknej karcie niepodległościowej i emigracyjnej, zaproponowano stanowisko rektora poznańskiej Akademii Muzycznej. W stolicy Wielkopolski Morawski jednak zabawił zaledwie kilka miesięcy, ponieważ wkrótce mianowano go na dyrektora Średniej Szkoły Muzycznej w Warszawie. Piastując to stanowisko Eugeniusz, który błyskawicznie dał się poznać jako sprawny organizator, popadł w konflikt z Karolem Szymanowskim, ówczesnym rektorem Wyższej Szkoły Muzycznej. Fakt rezygnacji Szymanowskiego z funkcji rektora Warszawskiego Konserwatorium Muzycznego w 1932 r., w powiązaniu z mianowaniem Morawskiego na stanowisko rektora zreorganizowanego Państwowego Konserwatorium Muzycznego miał fatalnie zaciążyć na pośmiertnej recepcji muzyki autora Miłości.

Jako rektor okazał się Morawski właściwym człowiekiem na właściwym miejscu: energicznym, całkowicie oddanym uczelni, który nie miał czasu na rozwijanie własnej kariery kompozytorskiej, o tak elementarnej „powinności” jaką jest wydawanie własnych dzieł drukiem nie wspominając. Za ten „grzech zaniedbania” kompozytorowi przyszło zapłacić bardzo wysoką cenę.

Po przeprowadzeniu przez Morawskiego programowej przebudowy uczelni notoryczne turbulencje, wstrząsające wcześniej posadami Konserwatorium (wywoływali je skłóceni urzędnicy Ministerstwa Wyznań Religijnych i Oświecenia Publicznego), całkowicie ustały. Podczas siedmioletniej dyrekcji Morawskiego, przerwanej dopiero przez wybuch II wojny światowej, w murach warszawskiego konserwatorium wykształciło się wielu wybitnych muzyków, na czele z Grażyną Bacewicz, Janem Ekierem, Stefanem Kisielewskim, Witoldem Lutosławskim, Witoldem Małcużyńskim, Andrzejem Panufnikiem czy Bolesławem Szabelskim.

W 1932 r. Morawskiego spotkało ogromne wyróżnienie: przyznano mu doroczną Państwową Nagrodę Muzyczną za balet Świtezianka. Rozmaite zaszczyty, jakie w końcu zaczęły spływać na tego muzyka – to piękny rys jego osobowości – nie zmieniły go jednak jako człowieka.

Prowadzone przez kompozytora zajęcia z zakresu instrumentacji (a do jego uczniów zaliczał się m.in. – fakt wciąż słabo znany – Witold Lutosławski) świadczyły o jego wielkich kompetencjach, a jednocześnie – jak wspominał te wykłady Kisielewski – były niezwykle atrakcyjne dla słuchaczy, bo wywody na temat sztuki kojarzenia orkiestrowych barw Morawski chętnie przeplatał fascynującymi wspomnieniami z lat paryskich lub… dygresjami natury kulinarnej. Trwałym pokłosiem prowadzonych kursów miał się okazać 4-tomowy traktat teoretyczny Instrumentacja i orkiestracja, opracowywany z wielkim pietyzmem przez sześć lat. Niestety i ten gigantyczny wysiłek twórczy został obrócony w niwecz – autor nie zdążył swego przygotowanego do druku rękopisu opublikować przed wybuchem wojny.

Na początku okupacji hitlerowskiej wydany zostaje dekret nakazujący zamknięcie wszystkich wyższych uczelni. Morawski, wraz z grupą zaprzyjaźnionych muzyków przechodzi do „pedagogicznego podziemia” i już na początku 1940 r. w sposób nieformalny, bez wynagrodzenia, za to z poczuciem ciągłego zagrożenia przez kolejne dwa lata faktycznie kieruje pracami założonego przez Stanisława Kazurę „tajnego konserwatorium” (studentów nauczał najprawdopodobniej aż do wybuchu Powstania Warszawskiego). Aby zarobić na chleb muzyk imał się w tym czasie różnych zajęć – np. wiadomo, iż od połowy lutego 1940 do stycznia 1942 r. wspólnie z kompozytorem, wykładowcą i kontrowersyjnym krytykiem muzycznym Piotrem Rytlem, prowadził w Warszawie sklep tytoniowy przy ulicy Wolskiej 89. Jednak nawet w latach wojennych, mimo trudnej sytuacji materialnej, Morawskiego nie opuszczało poczucie humoru, nadal był najweselszym i bystrym rozmówcą, z którym – co podkreślał Jasiński – można było „gadać głupstwa, błaznować i pozwalać sobie na całkowitą bezceremonialność.”

Okres Powstania Warszawskiego to początek Morawskiego „wieku klęski”. W wyniku prowadzonych działań wojennych kamienica przy ulicy Nowy Świat 40, w której pod numerem 18 znajdowało się mieszkanie kompozytora, zostaje niemal zrównana z ziemią. Muzyk w jednej chwili traci dorobek całego życia, przy czym – tragedia niewyobrażalna dla każdego artysty – zniszczeniu ulega około 75 procent jego partytur pozostających jedynie w rękopisach.

Po wojnie – pisał Stefan Kisielewski – Morawski znowu stowarzyszył się ze swym starym znajomym z lat paryskich – niedostatkiem”. Artysta, nie mając się gdzie podziać w zrujnowanej stolicy, jeszcze w 1944 r. zmuszony był do zamieszkania u siostry w Rudzie Pabianickiej (obecnie dzielnicy Łodzi). Stamtąd, wciąż krzepki 70-latek dojeżdżał podobno codziennie furmanką do miasta, by udzielać dzieciom lekcji gry na fortepianie...

Zapewne ostatnim dziełem Morawskiego jest jego VII Kwartet smyczkowy, zachowany tylko dlatego, że został napisany już po utracie warszawskiego mieszkania (na rękopisie dzieła nie ma zresztą numeracji, bo kompozytor dobrze zdawał sobie sprawę, że jego wcześniejsze kwartety są praktycznie nie do odzyskania). Ten niezwykle oryginalny utwór, po ciemnej części pierwszej (Notturno) i przynoszącej promyk słonecznego światła drugiej (Il levare del sole), wieńczy niepozbawiona akcentów dramatycznych La preghiera.

Jak wielu ocalałych z wojennej pożogi kolegów Morawski potrzebował doraźnej pomocy finansowej, ale nikt ze Związku Kompozytorów Polskich, zdominowanego wówczas przez niegdysiejszych znajomych Karola Szymanowskiego na czele z Zygmuntem Mycielskim, na przestrzeni trzech lat, jakie upłynęły od chwili zakończenia wojny, nie wyciągnął do niego pomocnej ręki. Powód takiego stosunku władz ZKP do byłego rektora przedwojennego Państwowego Konserwatorium Warszawskiego był „oczywisty”: niegdysiejszy „administracyjny” (bo nie artystyczny przecież!) adwersarz Karola Szymanowskiego, musiał teraz ponieść „zasłużoną” karę, której wymierzenie było w Polsce Ludowej tym łatwiejsze, że przed wojną należał Morawski do artystów faworyzowanych przez władze sanacyjne. Nie doczekawszy się żadnej zapomogi (i po prawdzie nie bardzo na nią licząc) ten dwudziestowieczny Hiob muzyki polskiej w drugiej połowie 1947 lub na początku 1948, powrócił do ukochanej Warszawy. Zamieszkał u brata Włodzimierza przy ul. Nowogrodzkiej 12), lecz niestety 23 listopada tego roku nieoczekiwanie zmarł na wylew krwi do mózgu. Od tego momentu Eugeniusz Morawski zaczął szybko popadać w zapomnienie, a nad jego ocalałymi kompozycjami zaciążyła – tylko sporadycznie odczarowywana – środowiskowa klątwa.