Nowy Jork zdaje się kochać Jaapa van Zweidena. Może to lokalna tradycja, ale w żadnej innej filharmonii nie widziałem sprzedawanych przypinek i koszulek z imieniem dyrygenta. Rozumiem jednak mechanizm: potrzeba racjonalizacji.
Do niedawna było to jedno z najbardziej eksponowanych stanowisk muzycznego świata. Każdy kolejny szef New York Philharmonic stawał się postacią poniekąd wyznaczającą obowiązujące kierunki interpretacji muzyki – to, co płynęło z Nowego Jorku, stawało się obowiązującym punktem odniesienia. Dla dyrygenta objęcie tej orkiestry stanowiło albo ukoronowanie, punkt kulminacyjny wielkiej kariery (jak dla Gustava Mahlera, Toscaniniego, Rodzińskiego, Mitropoulosa, Kurta Masura, Lorina Maazela...), albo oznaczało wyraz ogromnego zaufania dla dyrygenta młodego, który zdążył się odznaczyć, zabłysnąć – ale dopiero przekroczenie progu Filharmonii Nowojorskiej rozpoczynało naprawdę wielką sławę (Bernstein, nawet Boulez, Mehta – ale też Barbirolli, który ostatecznie nie spełnił pokładanych w nim nadziei, a w ostatnim czasie Alan Gilbert).
Blisko 60-letni Jaap van Zweden nie należy do żadnej z tych grup. Wprawdzie on także osiągnął tu szczyt kariery, ale trudno powiedzieć, by nominację poprzedzało uznanie powszechne. Jeżeli w ogóle nie kojarzą Państwo jego nazwiska, to nic specjalnie dziwnego – nie każdy musiał zwrócić uwagę na przykład na nowe nagranie Pierścienia Nibelunga wydane przez firmę Naxos, a zrealizowane w Hong Kongu. Nagranie z kilkoma świetnymi postaciami (Skeltonowi jako Siegmundowi brakuje najwyższych dźwięków, ale „Välse välse” brzmi imponująco, a Matthias Goerne okazuje się autorytatywnym Wotanem), jednak jako całość robiące wrażenie muzycznej wydmuszki: kolorowej po wierzchu, krągłej i żwawo toczącej się do przodu, lecz pustej, wyzutej z wszelkiej treści. W takim dziele, jak Tetralogia Wagnera, szybko robi się to nużące. W czwartkowy wieczór stwierdziłem, że inne utwory cierpią na podobną przypadłość.
Van Zweden w Nowym Jorku dysponuje instrumentem doskonałym. New York Philharmonic – szczególnie smyczki – gra z kulturą, jakiej dziś mogą pozazdrościć jej Filharmonicy Berlińscy czy London Symphony Orchestra (choć może niekoniecznie Concertgebouw i Wiedeńczycy). Orkiestra jest w stanie dokonać wszystkiego – tylko ktoś musi ją o to poprosić. Tymczasem pierwszy numer wieczoru, spowity ciepłą ironią krótki poemat symfoniczny Central Park in the Dark Charlesa Ivesa wprowadzający w metafizyczną zadumę, przełamaną z nagła muzyką dobiegającą z parkowej knajpy, kulminującą skoczną piosenką graną na fortepianie – poemat, który Filharmonicy, jak się spodziewam, mogliby zagrać bez dyrygenta jeśli nawet nie z pamięci, to dosłownie by heart, przeszedł w sposób kompletnie obojętny, z nagłym pojawieniem się partii fortepianu nieoczekiwanie przykrywającej wszystko, co dzieje się w orkiestrze mimo niej, a co gorsze granej bez jakiegokolwiek swingu, sztywno, w rytm batuty, która pokazała najmniej stylowe wykonanie tej muzyki, jakie zdarzyło mi się kiedykolwiek słyszeć.
Ciekawe było zestawienie Ivesa z kolejnym dziełem amerykańskim: dla odmiany poematem pieśniowym The Wound-Dresser Johna Adamsa. To Adams mniej niż zazwyczaj minimalistyczny, bardziej refleksyjny, potrącający nawet w melodyce nuty bliskie Brittenowi – aczkolwiek kompozytor niestety nie zdecydował się na skrócenie tekstu Whitmana, co pozwoliłoby uczynić utwór, w którym właściwie nic się nie dzieje, mniej nadużywającym czasu i cierpliwości słuchaczy. Bardziej jednak przerażał Matthias Goerne jako podmiot liryczny: w tekście, będącym przede wszystkim głosem empatii wobec cierpienia, zdawał się groźny, niekiedy wręcz agresywny – pielęgniarz budzący grozę. Dopiero w dwóch ostatnich wersach śpiewakowi udało się sięgnąć łagodności i współczucia. Szkoda, bo utwór, w którym orkiestra ujmowała subtelnością, bardzo zyskałby na takim potraktowaniu tej partii.
Clou programu miała jednak stanowić I Symfonia Brahmsa. Monumentalne dzieło żywej architektury, miejscami nasycone wzruszającą liryką. Zaraz zaraz, czy aby na pewno? A może raczej ciąg nut, do zagrania równiutko, jak są napisane, z wielką kulturą, to prawda, ale bez jakiegokolwiek nasycania ich sensem? Przez 40 minut usiłowałem wejść w tę kreację, rozwijającą się przede mną niczym gigantyczna kartka pocztowa – pełna pastelowych barw i ładnych widoczków: obrazek z folderu reklamowego symfoniki Brahmsa, lecz nie jego niebosiężne dzieło. Zachodziłem w głowę: dlaczego? Przecież Jaap van Zweden jest niewątpliwie świetnym muzykiem, znakomitym znawcą orkiestry. (Co przynajmniej niesie uspokajenie w kwestii kondycji zespołu pozostającego pod jego kierunkiem). Z pewnością też pracował nad utworem – wykonanie było kontrolowane w znacznie drobniejszych detalach, niż kreacje Yannicka Nézet-Séguina czy Kiryła Petrenki, które ostatnio słyszałem. Nie można powiedzieć, że nie dostrzega frazy w muzyce: zaczynają się one i kończą elegancko, choć w płaskim środku dzieje się nader niewiele. Że nie potrafi połączyć melodii z akompaniamentem? Obie struktury niekiedy wręcz sobie przeszkadzają, ale przecież nie zawsze. Że energia nader umiarkowana? Owszem, ale interpretacja stawiająca na miękkość i lirykę też może mieć swoje zalety. Brak oddechu? Prawda, ale za to zyskuje potoczystość wykonania. Wszystkiego po trochu, ale problemem jest efekt: kreacja dopracowana i całkowicie indyferentna, w której żaden dźwięk nie niesie ze sobą sensu. Nie ma chwili na myślenie, jakby w muzyce był to element zbędny. Może dla dyrygenta jest?
Spośród czterech koncertów orkiestr najwyższej światowej klasy, niezawodnych, jakie recenzowałem w ciągu ostatnich miesięcy, żaden nie był satysfakcjonujący – wyłącznie z winy kapelmistrzów. Czy nie układa się to w pewną prawidłowość?