Teraz na antenie

undefined - undefined

Następnie

undefined - undefined

O tych bardziej i mniej wygranych

Ostateczny werdykt w Konkursie Moniuszkowskim niejednego zaskoczył. Mnie również. Muszę jednak przyznać, że po rażąco niesprawiedliwym rozstrzygnięciu II etapu spodziewałam się znacznie gorszego finału. Wprawdzie pulę nagród rozdysponowałabym całkiem inaczej, niemniej decyzje jurorów przyjęłam ze stoickim spokojem. Zawszeć to pocieszenie, że w pierwszej piątce wylądowali śpiewacy solidni, a czasem nawet wybitni. Kilkoro faworytów rzeczywiście zawiodło, a showmani i zbyt pewni siebie ulubieńcy publiczności słusznie musieli się zadowolić jedynie wyróżnieniami pozaregulaminowymi.

Maria Motolygina - zwyciężczyni 10. Międzynarodowego Konkursu Wokalnego im. Stanisława Moniuszki Foto: PR

Wspominałam już wcześniej, że proporcje w składzie jury niebezpiecznie przesunęły się na korzyść menedżerów i dyrektorów do spraw obsadowych, budujących swoje preferencje niekoniecznie na podstawie rzetelnej wiedzy o dykcji, emisji, stylowej interpretacji i innych elementach warsztatu wokalnego. Nie wspominałam o kontrowersyjnym zapisie regulaminu, żeby występy w każdym kolejnym etapie oceniać niejako od zera, bez sumowania wyników z poprzednich przesłuchań. Nie dzieliłam się też wątpliwościami w sprawie niewielkich, ale znaczących roszad w składzie jury, które spowodowały, że w każdym etapie uczestników oceniał nieco odmienny skład sędziowski. Cóż, za późno już płakać nad rozlanym mlekiem, warto jednak wyciągnąć wnioski na przyszłość – dotyczy to również obsługi samego konkursu, który na tym poziomie prestiżu powinien dysponować rozbudowanym biurem prasowym i przestrzegać pewnych procedur. W tym roku dwukrotnie zdarzyły się wpadki przy ogłaszaniu wyników, których można by uniknąć, gdyby wcześniej zadbano o sporządzenie rzetelnego protokołu z obrad jury.

Szczęśliwie wszystko już za nami. Z pierwszą nagrodą wyjechała z Warszawy Rosjanka Maria Motolygina, którą – wyznaję ze skruchą – pominęłam w dotychczasowych podsumowaniach. Po części dlatego, że nie wierzyłam w jej sukces: poza współpracą z Operą w Jekaterynburgu śpiewaczka nie mogła pochwalić się ani występami w wiodących teatrach operowych, ani udziałem w jakimkolwiek prestiżowym konkursie, na co tegoroczne jury zwracało podejrzanie czujną uwagę. Miałam też zastrzeżenia do jej dykcji, na poprzednich etapach enigmatycznej bez względu na język. Doceniłam jednak jej gęsty, ciemny, prawdziwie dramatyczny sopran, który w finale odsłonił wszelkie walory, wpierw w brawurowej arii „Ebben? Ne andrò lontana” z La Wally Catalaniego, później – z jeszcze lepszym skutkiem – w recytatywie i cavatinie z IV aktu Halki, gdzie tekst libretta, dość  niespodziewanie, objawił się znacznie wyraziściej niż w przypadku większości polskich wykonawczyń ostatniego ćwierćwiecza. Głos Motolyginy to wspaniały, nieoszlifowany jeszcze diament, który w przyszłości może zabłysnąć choćby w Trojanach Berlioza, w operach Straussa i Pucciniego oraz w repertuarze werystycznym. Zwycięstwo w warszawskim konkursie wydaje się trochę na wyrost, z pewnością jednak ułatwi śpiewaczce dalszą karierę, która pod odpowiednią opieką może się bardzo ciekawie rozwinąć.

Nie dziwię się też jurorom, że ulegli urokowi osobowości Slávki Zámečníkovej (II nagroda). Mimo szeregu mankamentów technicznych (ostre dźwięki w górnym rejestrze, niechlujne i niezbyt pewne intonacyjnie koloratury) Słowaczka dysponuje sopranem urodziwym i potężnym w brzmieniu, którym umie posługiwać się z wdziękiem i sporym wyczuciem stylu – ładnie kształtuje frazę, mądrze dobiera tempa, zręcznie buduje dramaturgię recytatywów. Ma też świetną prezencję i spore obycie sceniczne: od dwóch lat jest stypendystką studia przy berlińskiej Staatsoper, śpiewała już pod batutą Rattle’a i Junghänela, a w kwietniu 2020 wystąpi jako Tebald w nowej inscenizacji Don Carlosa w Salzburgu, w gwiazdorskiej obsadzie i pod dyrekcją Christiana Thielemanna. W tym przypadku mieliśmy więc do czynienia z doświadczoną artystką, która odniosła sukces między innymi dlatego, że odniosła go znacznie wcześniej.

Wciąż jednak zachodzę w głowę, dlaczego jurorzy dali obydwu paniom pierwszeństwo przed fenomenalnym tenorem Long Longiem, o którym po I etapie pisałam, że jego rzemiosło przywodzi na myśl skojarzenia ze sztuką wokalną młodego Placida Domingo. Jednym z atutów chińskiego śpiewaka jest doskonale postawiony głos liryczny, ale już ze spintową, dźwięczną „blachą”, niosący się swobodnie nad orkiestrowym tutti. Jednym, ale nie jedynym i wcale nie najważniejszym. Long Long w każdej z konkursowych prezentacji bez reszty angażował uwagę słuchaczy – środkami wyłącznie muzycznymi. W recytatywie poprzedzającym finałowe wykonanie arii Stefana z kurantem sprawił, że widownia zamarła. Jego spokojne, naznaczone nutą melancholii „Cisza dokoła” zabrzmiało tak sugestywnie, że większość legendarnych interpretacji wypada na tym tle jak prognoza pogody na nadchodzącą noc. Każde słowo padało ze sceny wyraziście, bez śladu obcego akcentu, ba! – Long Long, w przeciwieństwie do większości polskich tenorów (wytykać palcem nie będę) wie, że „naszem” ma się rymować z „pałaszem” i pięknie artykułuje samogłoskę „y”, z reguły ścieśnianą do koślawego „ij”. Dramaturgia arii rozwijała się powoli, lecz konsekwentnie: bez zwyczajowego siekania frazy, atakowania gór z przytupem i werystycznych zaśpiewów z łezką. Usłyszeliśmy interpretację skończoną – z gatunku tych, na które przyjdzie nam teraz czekać latami. Nie muszę chyba dodawać, że przedtem dostaliśmy równie stylową i mistrzowsko skonstruowaną arię Roberta z II aktu La Willy. W tych okolicznościach przyznanie Long Longowi zaledwie III nagrody zaliczę w poczet nierozwiązywalnych zagadek tegorocznego konkursu.

Na dalszych pozycjach uplasowali się m.in. Ukrainka Ruslana Koval (IV nagroda, mimo zaśpiewanej nieprecyzyjnie i całkiem bez wyrazu arii Królowej Nocy z II aktu Czarodziejskiego fletu), koreański baryton Gihoon Kim (tylko V nagroda, a przecież to znakomity śpiewak, zaledwie o włos ustępujący klasą Long Longowi) i Piotr Buszewski (VI nagroda dla sprawnego tenore leggiero, który we wcześniejszych etapach imponował potężnym wolumenem i pewnym atakowaniem najwyższych dźwięków – w arii Stefana przepadł z kretesem, zwłaszcza w zestawieniu ze zjawiskową interpretacją Chińczyka).

Pozostali finaliści godziwie zapracowali na swoją porażkę. Dysponująca przepięknym mezzosopranem Yajie Zhang z Chin zaliczyła kilka wpadek tekstowych. Obydwie Polki (Alina Adamski i Monika Buczkowska) zbudowały całkiem interesujące interpretacje, powinny jednak popracować nad emisją, zwłaszcza w górze skali. Brazylijczyk Matheus Pompeu „poległ” na arii Jontka z IV aktu Halki, zaśpiewanej po polsku, ale z rozmachem godnym Turiddu w Rycerskości wieśniaczej. Witany rykiem rozentuzjazmowanych fanów Cody Quattlebaum dowiódł po raz kolejny, że musi solidnie popracować nad pozycją i wyrównaniem brzmienia swego urodziwego bas-barytonu. Milan Siljanov – świetny technicznie bas buffo, który do tej pory mądrze budował swoje partie – nic nie zrozumiał z arii Stolnika. Obdarzona ciekawym, bardzo kolorowym mezzosopranem Zlata Khershberg z Izraela znów popełniła błąd w doborze repertuaru – klasyczne włoskie belcanto plasuje się poza granicą jej możliwości technicznych. Baryton Hubert Zapiór – faworyt licznych wielbicieli swojego talentu – powinien wystartować w konkursie za kilka lat, kiedy głos mu okrzepnie, nabierze mocy, blasku i dostatecznej giętkości.

Nie chcę powtarzać komunałów, że poziom był wyjątkowo wysoki, że w takich zmaganiach nie ma przegranych, że prawdziwy talent wybije się mimo niekorzystnego werdyktu jurorów. Z tym pierwszym – sama prawda; z drugim i trzecim już niekoniecznie. Laureaci wyjadą z Warszawy z pokaźną nagrodą pieniężną, otoczeni nie zawsze zasłużoną uwagą speców od castingu. Reguły gry we współczesnym światku operowym są niestety bezwzględne. Zawsze lepiej być zdrowym i bogatym niż biednym i chorym. Odrzuconym nie tylko po II etapie indywidualnościom wypada zatem życzyć zdrowia, zdrowia i jeszcze raz pieniędzy. Przydadzą im się w tym wybijaniu ponad przeciętność.

Dorota Kozińska