Teraz na antenie

undefined - undefined

Następnie

undefined - undefined

Światło i stare nuty

Kompozytor niczym demiurg, posiadł wiedzę, jak konstruować światy, rozwijać koncepty, żonglować tematami. Czy umie jednak ocalić choć rąbek życia? Czy znane mu są zaklęcia, które wbrew porządkowi narodzin i śmierci pozwolą w tym fatalnym cyklu zaistnieć nieśmiertelności? Czymże bowiem jest wypowiedź artystyczna, jeśli nie przypomnieniem o istnieniu doświadczeń wyjątkowych, obecnych w wielkich dziełach, i nadaniem tym doświadczeniom rangi trwałej.

Fragment okładki książki Rymkiewicza, pt. "Moje dzieło pośmiertne". Foto: PR Chopin

Artysta miewa skrytą nadzieję, że jego dzieło buduje porządek, być może jest odblaskiem wielkiej kreacji, która dokonała się u początku. Niestety sztuka, choćby najdoskonalsza, nie zawsze bywa skuteczna. Skazana na łaskę i niełaskę odbiorców podlega przemijaniu. Taką właśnie sytuację „twórcy nieskutecznego” oddaje jeden z wierszy Jarosława Marka Rymkiewicza z tomu Moje dzieło pośmiertne:


O mój Mozarcie o biedny głuptasie

I gdzie są teraz twoje piórka ptasie

 

Gdzie twoje fraczki twój paznokieć krzywy

Twe kostki rzucił ktoś między pokrzywy [...][1]

 

Ta barokowa ekspozycja bardzo wyraźnie ustawia przebieg akcji lirycznej. Wybitny artysta to jedynie „biedny głuptas”, czyli ktoś naiwny, komu można co najwyżej współczuć. W czyją stronę w ogóle zwraca się w tym utworze podmiot, skoro nieuchwytne są „ziemskie” atrybuty bohatera? Niegdyś kojarzony z piórkami (obrósł w piórka?), częściami garderoby lub osobliwymi przypadłościami anatomicznymi (aż się chce dodać mięsności opisowi i podmienić we „fraczkach” drugą głoskę). Dziś mowa jedynie o kostkach (nawet nie kościach) rzuconych między pokrzywy. Pokrzywy rosnące na grobie geniusza to obraz, który dźwiga swą symbolikę, a sam rzut kośćmi, w innym rozumieniu, odsyła do przypadkowości, a więc pośrednio – do chaosu. W przeciwieństwie do idei porządkującej i świata, gdzie w kości się nie gra (sam Bóg też podobno nie gra w kości). Jak w takim razie wygląda ten drugi świat? Pisze poeta:

 

Esencja czysta jest – Mozarcie płochy –

I niepotrzebne jej twoje pończochy

 

Ah chi mi dice mai ale nie słucha

Esencja ta jest beznadziejnie głucha

 

I na nic twe podstępy twe sonaty

Albo ma w uszach kłębki brudnej waty

 

Małoduszny geniusz, nieostrożny, infantylny, dokonuje przeistoczeń, uwzniośleń, cudownych połączeń dźwięków (sonatowe zaklęcia i czary), a jednocześnie tkwi wbity w ziemię porośniętą chwastami (a więc z natury żyzną, ale cóż to za pociecha!). I jeszcze ta dramatyczna sytuacja, gdy błaga się o jakąś podpowiedź (nastrój desperacji przejęty z Don Giovanniego), ale pytania nikt nie podejmuje. Esencja jest jednocześnie czysta i beznadziejnie głucha i właśnie w tej formie triumfuje nad ludzką ułomnością. Dzieje się tak dlatego, że każda aktywność artysty ograniczona jest przyrodzoną człowiekowi kondycją, a fizyczność, cielesność czy przedmiotowość od samego początku więzi wszelkie próby wydostania się „poza”. Piórka, fraczki, kostki, pończochy pojawiają się tu nieprzypadkowo. Fizyczność zawsze przegrywa w konfrontacji z wiecznością, nie liczy się w zestawieniu z nieuchronnością i powagą eschatologii. Codzienne życie odchodzi w przeszłość, co naturalne, zaś wszystkie dzieła, które zbliżają się do doskonałości, stają się w dalszej perspektywie coraz mniej skuteczne. Mimo że można je postrzegać jako zwieńczenie, doskonałe dopełnienie żywota, przejaw nadawania sensu ograniczonej w czasie egzystencji. Nierzadko wydaje się nawet, że sztuka potrafi być nieskończona i jako taka wywiera wpływ również po śmierci swego twórcy.

 

Na zderzeniu tej „wiecznej” sztuki (jeszcze się okaże, na ile wiecznej i nieśmiertelnej) z doczesnością zbudował Rymkiewicz inny swój wiersz, którego tytuł, Franz Schubert, wywołuje postać kompozytora uwikłanego w ziemskie przypadłości.

 

Franz Schubert umiera w końcu listopada.

Napisał kwintet C-dur, nie ma po co żyć,

 

Więc Bóg posyła syfilis albo tyfus brzuszny,

Ale może to była nerwowa gorączka.

 

„Nie, tu nie leży Beethoven”, woła nieprzytomny,

Choć przy stole demonów ma tuż obok miejsce. [...][2]

 

Uwięziony jest więc bohater w sytuacji znanej jako „poczucie twórczego spełnienia”. To moment w życiu artysty, gdy będąc przekonanym o swej doskonałości, może w spokoju oczekiwać końca. Ale Schubert z wiersza nie potrafi zasnąć. Jeszcze w malignie przekonuje o wyjątkowości swego dzieła, przestrzega przed niewłaściwą atrybucją geniuszu. „Tu nie leży Beethoven” brzmi jak ostrzeżenie, w którym dziwnie dźwięczy nuta rozczarowania. Rymkiewicz wprowadza w tym miejscu odrobinę żartu, by za moment niczym dociekliwy koroner kontynuować rejestrowanie ostatnich chwil z życia swojego bohatera:

 

Ryba w gospodzie „Pod Czerwonym Krzyżem”

Była pewnie nieświeża, zresztą wszystko jedno.

 

Listopad, chmury, król olch, mokre liście

Idą w kondukcie na cmentarzu w Währing. [...]

 

Jeszcze sekunda i niebezpieczeństwo chybionych atrybucji schodzi na plan dalszy. Nie liczy się też twórcze spełnienie, a sama rzeczywistość nabiera zupełnie innego charakteru. Otwiera się wymiar o wiele istotniejszy. Ten, w którym triumf nie przemija, a sztuka i życie, duchowość i cielesność łączą się w szczególnej syntezie. Najpierw jednak trzeba wydostać się poza świat przedmiotów i ciał. Tam, gdzie nie ma już miejsca na sztukę. Ona oddala się wraz z listopadową aurą, królem olch i mokrymi liśćmi. Pozostaje jedynie fizyczność przywoływana poprzez przedmioty:

 

Ciało zmienia się w trumnie w żółtoszarą maź,

Brzuch, surdut, bokobrody, nie do odróżnienia.

 

Lecz co z okularami? Czy ich też dotyczy

To co Paweł napisał w „Liście do Koryntian”?

 

Powiedziane jest przecież (15,25):

Wstaną nienaruszeni, zabrzmi bowiem trąba. [...]

 

Mimo wszystko ta poezja opowiada o nadziei. Okazuje się bowiem, że wspomniane przedmioty (w zasadzie są to elementy pewnego procesu) ulegają „przemienieniu”. Zabrzmi trąba, wyłoni się dźwięk... I nie jest ważne, jak długo pamięć przetrwa w sztuce, bo pozostanie obietnica, a to właśnie od niej zależy końcowy triumf. Nasze przyzwyczajenia, potęga fizyczności (ryba w gospodzie, mokre liście i cała scenografia tego wiersza), dzięki której trzymamy się świata i bez której siebie w tym świecie wyobrazić sobie nie umiemy, wyciszą się na rzecz pełni. „Tu nie leży Beethoven” – wykrzykiwał kompozytor, ale teraz – powtórzmy – nie ma znaczenia to omyłkowe czy umyślne porównanie. Druciana oprawka również ulega metamorfozie, by ostatecznie wszystko mogło zjednoczyć się jako treść konieczna, odniesiona do innego wymiaru, właśnie triumfalnego:

 

A więc trzymając w palcach drucianą oprawkę

Będzie przecierał chustką zapocone szkiełko?

 

W dorożce która jedzie z Atzenbrugg do Wiednia?

Wśród łąk już przemienionych przez niebiańskie światło?

 

To tyle właśnie znaczy? Zresztą wszystko jedno.

 

Jak rozumieć to rozczarowanie z finalnego wersu? W jaki sposób odczytać pozorne bagatelizowanie problemu? Być może nieco przewrotnie – jako rodzaj pocieszenia dla tych, którzy zrozumieli, że wielka muzyka istnieje, ale kiedyś i ona wyciszy się na rzecz wspomnianego już dźwięku trąb. Muzyka jest zapowiedzią dni ostatnich, gdy wszystko trwać będzie przemienione przez niebiańskie światło. A skoro światło, to i podlegające metamorfozie okulary. Szkiełko (znany rekwizyt empirystów) i nienaruszone ciało tego, co wstał. Przedmiot fizyczny, składnik cielesny, a zaraz obok nieuchwytna muzyka. Przywiązanie do świata rzeczy, ale i rzeczywistość ulotna, muzyka przepowiadająca niezniszczalność, nieśmiertelność, gdzie wszystko się jednoczy. W zderzeniu z wiecznością i końcem czasów sztuka nie ma żadnych trwałych idei. Nawet gdy jest tak doskonała, że jej twórcy nie mają już po co żyć.  

 

Schuberta złożono do grobu z wieńcem laurowym na skroniach. Według pośmiertnego protokołu kompozytor pozostawił po sobie: kilka koszul, surdutów i par butów, skarpetki, materac i poduszkę, a więc przedmioty przypisane cielesności. Ocalono też stare nuty. Wydawało się, że nie przedstawiają większej wartości. Wkrótce okaże się jednak, że ukryte w nich wybitne dzieła przez pokolenia nieść będą sławę artysty. Aż do nadejścia dni ostatnich, kiedy zabrzmią trąby i niebiańskie światło wszystko przemieni. Do tej muzyki żadne nuty nie będą już potrzebne.  

 

 Jakub Beczek

 


[1] Jarosław Marek Rymkiewicz, O mój Mozarcie, [w:] Moje dzieło pośmiertne, Kraków 1993, s. 42.

[2] Tamże, s. 37.