Teraz na antenie

undefined - undefined

Następnie

undefined - undefined

Kantaty nad altaną

Samotność wpisana bywa w muzykę. Szuka dobrego czasu, bałamuci spokojem. A muzyka jak to muzyka... odbierana na różne sposoby, adorowana i chwalona, nigdy nie zastąpi żywego człowieka. Wymaga uwielbienia, odwzajemnionej miłości, uwagi, ale w istocie stanowi co najwyżej przestrzeń dla własnych przemyśleń, obaw, marzeń. Muzyka może być zaborcza, nie dając nic w zamian. Im jej więcej, tym mniej okazji do autentycznych spotkań.

Jakub Beczek Foto: mat. pryw.

Oczywiście zdarza się też inaczej, kiedy muzyka wywołuje reakcję odwrotną i czasem wręcz to na jej tle dochodzi do zadzierzgnięcia bliskości. Trudno przesądzić, których sytuacji jest więcej. Ciekawsze wydaje się to, w jaki sposób, poprzez muzykę i poprzez muzyki wyciszenie, spotkać się z samym sobą. Bo przecież i takim możliwościom powinna ona sprzyjać – podprowadzając pod samotność najgłębszą. Podobnie jak w wierszu Konstantego Ildefonsa Gałczyńskiego Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha:

 

Rodzina wyjechała do Hagen.

Sam zostałem w tym ogromnym domu.

Po galeriach krokami dudnię[1].

 

Opowiada kompozytor. Sytuacja wprost wymarzona – spokój, cisza, można tworzyć. Ale zamiast nowych pomysłów jest chodzenie po galeriach i wzniecanie hałasu. Dudnienie krokami to nie tylko narastające zniecierpliwienie i próby podkreślenia tego, że nikt już – poza opowiadającym – nie słyszy, co w domu się dzieje. To również poszukiwania, próby „wychodzenia” przestrzeni, a wychodzić jest co, bo dom ogromny. I – przypomnijmy – dom jest pusty. Taki pusty dom widzi się czasem jakby po raz pierwszy. To dziwna przypadłość, kiedy zastanawiają fragmenty, na które wcześniej w ogóle nie zwracaliśmy uwagi. Tymczasem, zwierza się podmiot:

 

Bardzo śmieszą mnie te złocenia

i te pelikany rzeźbione jak od niechcenia,

i te chmury mknące na południe.

 

Ja bardzo lubię chmury. I światła pochmurne.

Jak fortece. Jak moje fugi poczwórne.

 

Narrator wyprowadza tu swoją myśl od elementów wewnętrznych ku temu, co mniej dotykalne, ulotne jak muzyka właśnie, jak wszelkie idee, za którymi gonimy, których w pocie czoła szukamy. A jednocześnie momentalnie otrzymujemy wskazówki, w którym kierunku ucieka myśl bohatera. Na południe, a więc daleko. Tam, gdzie spokój, ciepło i jeszcze większa samotność. Ale po chwili pojawia się opamiętanie, obraz zupełnie przeciwny: pochmurne światła. Bo oto jest na wyciągnięcie ręki „ta druga”, która może wypełnić pragnienie samotności, zastąpić je czymś realnym. Słowem: jest muzyka i jakby tego było mało – jest to muzyka antropomorfizowana. Wykrzykuje podniecony kompozytor:

 

Cóż to za rozkosz błądzić przez pokoje

z Panią Muzyką we dwoje!

Jak las jesienny świece w lichtarzach czerwone.

 

A dzisiaj jest Wielkanoc. Dzwon rozmawia z dzwonem.

O, wesołe jest serce moje!

 

Pani Muzyka, wierny towarzysz, nastrojowa sceneria, gdy mieszają się pory roku i czas. To w głowie tak się mąci, bo i ów czas szczególny. Święto, i to najważniejsze, z perspektywą na przyszłość, z wizją zbawienia, z tym szczęściem wiecznym, które zapowiada i zapowiadać będzie radość, aż do ostatecznego wypełnienia. I na zewnątrz też muzyka, dzwon rozmawia z dzwonem... Ale tego mało, bo zaraz następuje destrukcja dawnych więzi, usuwanie obciążających pamięć relacji (tak jak rodzina usunęła się, wyjeżdżając do Hagen). O tym zapadaniu się w sobie przy rytmach muzyki, o porzucaniu świata i rozkoszowaniu się twórczą samotnością czytamy:

 

W starych szufladach są stare listy,

a w książkach zasuszone kwiaty;

jak to miło plądrować wśród starych papierów...

O, świąteczne godziny pełne złotych szmerów!

o, natchnienia jak kolumny złote, o kantaty!

 

To zabijanie  przeszłości odbywa się w jakimś tajemniczym uniesieniu, gdy plądrowanie (co za słowo!) starych listów wyzwala „złote szmery”, idealnie pasujące do świątecznego nastroju, a te z kolei zamieniają się w tym twórczym zwidzie w wybujałą architekturę i dopiero na jej tle powstają kantaty.

 

Ubrany w zielony aksamit

brodzę, błądzę tymi pokojami,

i po galeriach, i po schodach;

o, jeszcze tyle, tyle do wieczora godzin,

żeby mruczeć, żeby nucić, żeby chodzić,

żeby płynąć jak zaczarowana woda!

 

Ciemne jak noc portrety witają mnie w salach,

jeszcze bardziej ciemniejąc, kiedy się oddalam.

 

Magiczne sztuczki wyzierają z tych opisów. Ożywają portrety, podmiot błąka się po kolejnych pokojach, coś w głowie mu świta, nuci jakieś melodie. Z pewnością jednak to wokół niego kręci się całe otoczenie, on nadaje mu blask. Jest geniuszem i ma tego świadomość. Następuje więc moment, w którym ustala się wybór kierunku – odśrodkowy lub dośrodkowy. W stronę odbiorcy czy bez jego udziału, gdy wystarcza tylko natchnienie, inspiracja czerpana z zewnątrz, do czego żywy człowiek potrzebny nie jest. Ale skoro nie jest potrzebny żywy człowiek, to może przyda się coś, co na tego człowieka wskazuje. Natura?

 

To śmieszne, że niektórzy nazwali mnie mistrzem,

mówią, że w mych kantatach zamknąłem niebiosa.

Szkoda, że tu nie wszyscy znacie mego kosa,

ach, jakże ten kos śpiewa, jakże ten ptak gwiżdże,

jemu wiele zawdzięczam. No i wielkim chmurom.

I wielkim rzekom. I piersiom twoim, Naturo.

 

Spójrzcie na te niebieskie hiacynty,

na te krzesła z czarnego drzewa,

na te wszystkie złocone sprzęty,

na tę klatkę z papugami, która śpiewa,

na te obłoki jak srebrne okręty,

które wiatr południowy podwiewa.

Tak. Spójrzcie. To jest moje mieszkanie.

Też wspomnienie po Janie Sebastianie.

 

Rozśpiewane mieszkanie bez ludzi. Mieszkanie wysnute z natury, naturą się stające, gdzie nie potrzeba już dodatkowych podmiotów, bo wszystko nawet po śmierci domownika kręcić się będzie wokół jego geniuszu. I wokół samotności.

 

Mówią, że jestem stary. Jak rzeka.

Że czas coraz bardziej z rąk mi ucieka.

To prawda, że mi wiele godzin przepadło.

Ale to nic. Do diabła! Ja gram na mocnych strunach

i są jeszcze kantaty moje, do pioruna!

Nie czas mnie, ale ja go wziąłem na kowadło.

 

Powyższy fragment jest dla całego wiersza przełomowy. Dochodzi tu do takiego natężenia twórczej potęgi i podkreślenia wszechmocy, do takiego czarnoksięskiego wręcz manipulowania prawami natury, że konsekwencje podobnych działań napawają niepokojem. Lecz oto za moment znów nadchodzi autorefleksja:

 

Zaraz przyjdzie rodzina i zacznie się uczta.

Córy moje, nim siądą, przejrzą się do lustra.

I chmara gości ściągnie. I nastąpi taniec.

Podjedzą sobie setnie i podpiją dobrze.

I pasterz z gobelinu też huknie na kobzie.

 

Czyżby jednak całe to misternie snute studium samotności było zaledwie jedną z dróg? Bo ludzcy bohaterowie wrócili. Nawet w nadmiarze. Jest ich teraz więcej i zachowują się dziwniej niż uprzednio. Ale niech cała ta „głośna” sceneria nas nie zwiedzie. Muzyki nie ma tu za grosz. Ot, raptem ktoś „huknie na kobzie”. Dlatego dalej czytamy:

 

A potem wieczór przyjdzie. I zniknę w altanie.

 

Bo lepsza od mych skrzypiec, gdym grywał w Weimarze,

niźli perły, o których dla mej żony marzę,

 

niż sonaty mych synów, niż wszystkie marzenia,

taka chwila wielkiego, wielkiego wytchnienia,

 

Muzyka zeszła na plan drugi. Nie jest w tym momencie ważna ani jako pole rozwijania talentu i współzawodnictwa (sonaty synów), ani jako tło dla eksponowania samotności. Jest wyjście do altany, szukanie samotni. Zauważmy, kiedy nadchodzi „taka chwila wielkiego, wielkiego wytchnienia”:

 

 

 

właśnie teraz, gdy widzę przez altany szparę

rzecz niezwykłą, zawrotną, szaloną nadmiarem:

WIOSENNE GWIAŹDZISTE NIEBO

 

Niebo oglądane w ciszy, niebo zupełnie nieprzypadkowo „gwiaździste”, zwiastujące największą osobność, ponieważ odczuwaną w tak szerokiej scenerii. To znaczy, że są momenty o wiele bardziej kuszące niż komponowanie z Panią Muzyką we dwoje, niż izolowanie się od roztańczonego towarzystwa. Są momenty, gdy najpotężniejsze dźwięki  stają się najmniej słyszalne. Kiedy przewalają się cielska planet, a komety gubią swe zimne ogony. Muzyka sfer, tajemnicza muzyka odwiecznego porządku. Być może w takie kantaty wsłuchiwał się Jan Sebastian w swojej altanie pod gwiazdami.  

 

 

Jakub Beczek 

 

 

 


[1] Konstanty Ildefons Gałczyński, Wielkanoc Jana Sebastiana Bacha, [w:] Liryka i groteska, Warszawa 1975, ss. 70-72.