Dwa arcydzieła, najbardziej popularne utwory z całego repertuaru pianistycznego – co można powiedzieć w nich nowego? A może wystarczy zagrać je z subtelnością, z naturalną swobodą, urodziwym dźwiękiem – i właśnie to, zwłaszcza w dzisiejszych czasach okaże się czymś nowym?
Taką odpowiedź znalazł Josep Colom sięgając po dwie Sonaty h-moll – Chopina i Liszta – przedzielone Nokturnami op. 62 pierwszego z kompozytorów i późnym Unstern! – Sinistre, disastro drugiego.
Nie znajdziemy tu ani jednoznacznie architektonicznego lub energetycznego I tematu, ani zapadającego w pamięć rysunku II tematu Sonaty Chopina, chociaż wyłoni się on bardzo delikatnie i ostatecznie to strona liryczna będzie największym atutem tej interpretacji. Liryczna – czysta, szlachetna, subtelna – ale nie sentymentalna, czym jesteśmy zalewani ze współczesnych estrad. Co do emocji Colom pozostaje wręcz nieco indyferentny – zdaje się zostawiać je na boku, uciekając w pojmowanie muzyki jako klasycznej formy, z tym, że w tym wypadku forma ta żyje, oddycha i, co zupełnie niedzisiejsze, śpiewa. Śpiewa także w piano oraz w pianissimo, których pianista nie boi się używać – a czyni to ze znawstwem i doskonałym wyczuciem, dzięki czemu każdy utwór nabiera pod jego palcami niemal niespotykanej współcześnie subtelności. Mieszczą się w niej też wszystkie techniki podkreślające kantylenę, kształtującą różnorodne plany kompozycji – takie jak delikatne rubato, drobne przesunięcia rąk... Techniki wracające obecnie czasem u co śmielszych pianistów, zapewne znudzonych panującą powszechnie neoklasyczną sztampą, u których wciąż jednak brzmią one w sposób sztuczny i wymuszony (jakby w antymelodyjnym świecie łatwiej było przywrócić technikę, niż zrozumienie jej znaczenia, jak zresztą z pewnością jest w istocie). U hiszpańskiego, 73-letniego już wychowanka Paryskiego Konserwatorium, wszystko jest naturalne, a w tej naturalności z prostotą odzywają się rozliczne szczegóły utworu. Nie są to najbardziej detaliczne kreacje, ale – wystarczająco detaliczne. Nie najbardziej śpiewne z możliwych – lecz wystarczająco śpiewne. Chopin, który niesie satysfakcję, niekiedy naprawdę przykuwając uwagę: w Scherzo, w którym części skrajne mają wdzięk, nie tylko szybkość, a trio odzywa się z głębią, w czarującym, płynącym subtelnie Largo, w finale, którego temat zaskakuje swoim skromnym początkowo brzmieniem, by później wyłaniać się coraz bardziej wyraziście w następnych odsłonach. Podobnie uwodzi Nokturn H-dur, choć w Nokturnie E-dur, o odmiennym charakterze, brakuje nieco silnej architektonicznej konstrukcji (aczkolwiek kończy się on również ujmująco delikatnie, aż do wygaśnięcia morendo ostatniego dźwięku).
Ten ostatni problem daje się wyraźniej odczuć w utworach Liszta. W Sonacie h-moll Faustowski dramat okazuje się nieco jednostronny: w monumentalnych kulminacjach znowu brakuje zmysłu architektonicznego, energii i zwłaszcza oddechu – grandioso nigdy nie jest prawdziwie wielkie. Pięknie natomiast brzmią wszystkie piana i pianissima – szkicowo rysowane liryczne portrety Małgorzaty. W efekcie brakuje jednak nieco siły kontrastów, czyli słabnie dramaturgia całego rozbudowanego utworu.
Chopin wszakże naturalny i piękny. Chciałoby się czasem usłyszeć takie interpretacje na polskich estradach. Żaden ze zwycięzców Konkursów Chopinowskich z trzech ostatnich dekad nam na to nie pozwoli.