Tatiana Nikołajewa (Nikolayeva) będzie zawsze pamiętana jako wielka wykonawczyni Preludiów i fug Szostakowicza, które stały się wręcz jej znakiem firmowym. Równą miłością jest otaczany jej Bach (choć niewątpliwie dla purystów trudny do przyjęcia, bo mimo że powściągliwy i konstrukcyjny, to w pełni fortepianowy), a także muzyka klasyków. Ostatnio Firma Melodiya – jak zwie się obecnie dawna rosyjska wytwórnia płytowa – udostępniła w wykonaniu pianistki komplet sonat Beethovena.
Nagrania pochodzą z koncertów granych przez Nikołajewą w Moskwie w 1984 r. – są dobrej jakości technicznej i przynoszą, cóż, niewiele niespodzianek. Sztuka rosyjskiej artystki należała do znakomitych, ale zasadniczo przewidywalnych: otrzymujemy sonaty Beethovena w postaci gładko płynących, regularnych struktur, raczej logicznych i majestatycznych niż żywych, gdyż zrozumienie dla formy zdecydowanie dominuje tu nad zrozumieniem dla zawartych w muzyce emocji. Spiżowy dźwięk fortepianu wypełnia sonaty niczym pełne powietrza przestrzenne bloki, które jeden po drugim przesuwają się przed słuchaczem. Bloki niemal nieróżniące się między sobą, choć zarazem przykuwające uwagę swym miarowym ruchem. Jest coś hipnotycznego w tej nieustającej, regularnej wędrówce, beznamiętnym konstruowaniu poprawnych fraz (ale jednak fraz!) – coś hipnotycznego, lecz na dłuższą metę nużącego. Wysłuchanie trzech utworów po kolei okazuje się doświadczeniem szczególnej monotonii, irytującej w momentach, w których oczekuje się jakiegokolwiek dramatyzmu od muzyki w końcu największego z muzycznych dramaturgów. Irytują fragmenty śpiewne i zwinne, które toczą się równo i mozolnie. Obojętnie przechodzą metafizyczne, których dźwięki nie odkrywają żadnych głębi. Dla odmiany jednak pięknie brzmią z reguły menuety – zwłaszcza ich części skrajne (środkowe tria często wymagają refleksji, której już brakuje). Niekiedy też zdarzają się prawdziwe zaskoczenia: a to śpiewny nurt przerwie akompaniament – ale bez potknięcia, bo wszystko pozostaje w pulsie – a to nawet parę razy pojawią się ciekawe efekty brzmieniowe (świetna coda finału Sonaty D-dur op. 10/3!), z nagła może też ożywić słuchacza krótko artykułowane Allegro di molto e con brio (staccato – i to słychać!) w pierwszej części Patetycznej. Może też wyłonić się z nagła spokojny temat w finale Księżycowej, w intrygującym kontraście do burzliwego wstępu.
Niespodzianką, która uderza w nie mniejszym stopniu, są też niestety niekończące się niedokładności (i jest to sformułowanie eufemistyczne). Zdarzają się co chwilę, w bardzo wielu sonatach: różnego rodzaju potknięcia, uproszczenia tekstu, lapsusy pamięciowe, prowadzące niekiedy do całkiem poważnych zmian. Zazwyczaj nie zwracam na takie kwestie uwagi, zwłaszcza gdy bieg muzyki rekompensuje problemy – tu jednak nie mamy do czynienia z incydentami, a z atakiem szerokim frontem, co jakiś czas boleśnie wykrzywiającym kształt muzyki (zwłaszcza w późniejszych sonatach). Usterki powodują, że komplet okazuje się ofertą dla bezwarunkowych miłośników Nikołajewej – na pewno nie dla kogoś, kto nie ma kilku innych zbiorów sonat w swojej domowej kolekcji. A szkoda, gdyż mimo wszystkich zastrzeżeń, rozmach gestu i precyzja myśli powoduje, że cieszyłbym się, gdyby współczesne gwiazdy sonat Beethovena, zwłaszcza rosyjskiego chowu (choćby fragmentarycznie), uzmysłowiły sobie przynajmniej ten ich wymiar, który proponuje Nikołajewa.
Zadziwiające, że ledwie zbliżająca się do sześćdziesiątki pianistka prezentuje taką formę na estradzie. Może repertuar był jej bardziej obcy, niż się wydawało? A może – grając w rodzinnym mieście – nie miała czasu na przygotowanie? Opowiadał mi kiedyś Wiktor Mierżanow, bardzo ją zresztą podziwiając, jak wyglądał jej dzień: rano odprowadzić wnuki, potem uczelnia, potem szybko ugotować obiad, odebrać wnuki, jeszcze jakieś zajęcia, wieczorem koncert. Typowa heroiczna rutyna: dzień pracującej kobiety w naszej części świata – z nietypowym jednak zakończeniem. Coś musiało ucierpieć – najwyraźniej cierpiało to, co było ostatnie w kolejce.