Teraz na antenie

undefined - undefined

Następnie

undefined - undefined

Chopinowskie fugi - cz. 2

Maciej Grzybowski: Podwójna tożsamość Fryderyka Chopina ma wymiar przede wszystkim artystyczny. Stwierdzenie to początkowo może wydawać się ryzykowne. O ile można bezspornie przyznać, że nie był on „czystym Polakiem” (dla niektórych „prawdziwków” ciężki orzech do zgryzienia), o tyle jego przynależność do polskiej kultury jest niepodważalna.

Maciej Grzybowski Foto: Grzegorz Śledź/PR

No to pofantazjujmy. Czy aby na pewno? Czy twórczość Chopina mieści się w logicznym ciągu muzycznych zdarzeń, które miały miejsce w naszym kraju na przestrzeni ostatnich kilkuset lat? Czy dzieło Chopina ma jakieś istotne odniesienie do czegoś, co stało się w muzyce polskiej przed nim? Czy to, co nastąpiło w niej po nim, nawiązywało z nim dialog, polemikę, stanowiło kontynuację czy choćby kontrpropozycję? Czy da się zaprzeczyć, że prawdziwie polska „paryska kultura” zaczęła się kształtować nad Sekwaną na długo przed panowaniem Księcia Giedroycia, stając się samozwańczym ambasadorem narodu, którego nie stać było na własne państwo? Sądzę, że przeczące odpowiedzi na te pytania dadzą dużo więcej do myślenia, niż pozytywne będą bliskie prawdy.

Bach jawi się nam niczym Wielki Notariusz spisujący testament kilku pokoleń niemieckich muzyków w epokową muzyczną tablicę Mendelejewa, która stanie się odtąd centralnym punktem odniesienia dla wszystkiego, absolutnie wszystkiego, co zdarzy się później – nie tylko w muzyce niemieckiego kręgu kulturowego. Jest on tam organicznie wrośnięty, stając się echem, ale i pretekstem – w szeregu za Schützem, Buxtehudem czy Pachelbelem, a przed Beethovenem, Mendelssohnem, Brahmsem, Schönbergiem czy Hindemithem. Bardzo trudno zaś byłoby wykazać pokrewieństwo stylistyczne, estetyczne, emocjonalne czy duchowe muzyki Chopina i starych polskich mistrzów (byli tacy, byli!) – Mikołaja z Radomia, Gomółki, Jarzębskiego, Mielczewskiego, Gorczyckiego czy Szarzyńskiego. Podobnie i współczesnych Chopinowi Stefaniego czy Kurpińskiego, których o mistrzostwo w ogóle trudno posądzać, zwłaszcza w zestawieniu z nazwiskami takimi jak wyżej. Marnymi też partnerami dla Chopina są Ogiński czy Szymanowska – startują w trochę innej konkurencji. A po Chopinie? Kto przejął jego dziedzictwo w kraju, który wypisuje nazwisko „Chopin” na sztandarach swojej dumy? Moniuszko? Abstrahując od problemu przystawania do chopinowskich rozmiarów (a mógłby to być bardzo poważny problem), Moniuszkę historia zarejestrowała jako twórcę ważnych na lokalnym rynku oper. Chopin zaś to twórca muzyki par excellence abstrakcyjnej. To przede wszystkim kompozytor, który muzykę odczuwał poprzez czysty, asemantyczny dźwięk. Szymanowski? Tego wielkiego kompozytora łączy z Chopinem istotne z punktu widzenia warsztatu twórczego wykorzystanie polskiego folkloru jako materiału do budowania muzycznych konstrukcji. Ale estetycznie i emocjonalnie obaj przynależą do różnych światów. Chopin jest po romańsku lekki, zgrabny, przejrzysty, dyskretny, elegancki, zrównoważony, wewnętrznie zharmonizowany – apolliński. Szymanowski po germańsku ekspresjonistyczny, mroczny, mocny, ekstrawertyczny, niejednoznaczny – dionizyjski. Szymanowskiemu nie przeszkadzało to bynajmniej wielbić Chopina. Musiał jednak doskonale zdawać sobie sprawę z tego, że obaj mieli inne oczekiwania wobec muzyki i chyba sztuki w ogóle. Zupełnie różne światopoglądy Chopina i Szymanowskiego znakomicie oddaje opozycja tego pierwszego jako stuprocentowego kameralisty wobec symfonika, którym z natury był ten drugi. Wprost pokrewny Chopinowi jest na pewno Henryk Wieniawski, choć najwięcej wspólnych cech mają ze sobą jako genialni odtwórcy, którzy w bardzo zbliżony sposób myśleli i pisali na swoje instrumenty. Obu ich trudno sobie nawet wyobrazić w roli kompozytów pozbawionych fenomenalnego talentu wykonawczego, który warunkował ich działalność twórczą.

Muzyka Chopina niesłychanie intensywnym echem odbiła się natomiast u Lutosławskiego. Chyba żaden polski kompozytor nie zbliżył się tak bardzo do chopinowskiego ideału. Ideału, który określa niesłychana intensywność, żarliwość, a nierzadko wręcz ekstatyczność ekspresji, fascynująco zderzona z bezwzględnie rygorystycznym przestrzeganiem zasady nieprzekraczania wyznaczonych sobie granic, poza którymi maksymalnie skondensowana narracja ulega rozproszeniu, tracąc swą immanentną racjonalność i precyzję. Nienaruszalność tych granic zapewnia doskonałą harmonię wewnątrz kompozycji, harmonię cechującą twórczość Chopina i właśnie Lutosławskiego – jak chyba żadnego w tym stopniu innego polskiego kompozytora. Tu stylistyczna i duchowa paralela między nimi jest szczególnie widoczna. Nie najpośledniejszy, jak się zdaje, wpływ miała na to podobna u obydwu konstrukcja psychiczna, typ emocjonalności.

Summa summarum, mam nieodparte wrażenie przynależności Chopina do linii, którą tworzą Mozart-Chopin-Ravel-Lutosławski (lub Gershwin), nie zaś do jakiejś enigmatycznej „szkoły narodowej”, pielęgnującej przez wieki określony kodeks estetyczny. Zdecydowanie bardziej jego utwór jest dziełem absolutnym człowieka czerpiącego z nie obarczonej żadnymi kontekstami i podtekstami tradycji muzycznej, niż Polaka, którego dorobek jest przede wszystkim emanacją ducha cierpiącego z powodów nie mających ze sztuką – kompletnie nic wspólnego. A taką właśnie najwyższej próby sztukę uprawiał Fryderyk Chopin. I właśnie to jest samą istotą chopinowskiego bytu, chopinowskiego funkcjonowania w naszej – ludzkiej, a nie tylko polskiej – świadomości.

Przyjrzyjmy się także jego mistrzom, zarówno w tworzeniu, jak i w odtwórstwie. Chopin miał doskonały gust. Bach i Mozart determinowali jego artystyczną osobowość. Ale miał też bolesną świadomość bezpowrotnie utraconej czystości sztuki muzycznej. Rewolucja francuska roku 1789 pozostawiła po sobie nowego słuchacza, o dość tuzinkowych pod względem smaku wymaganiach, których niestety nie sposób było nie brać pod uwagę. Ludzkość „przeżyła” Beethovena, który wystawił jej przerażające świadectwo, zarzucając iluzoryczność i konformizm niszczące piękno i miłość. To wystarczyło, żeby nie podejmować się kontynuacji Dzieła tamtych – wprost. Chopin robi więc kolejny unik. Stara się pielęgnować wyższe wartości, których uosobieniem są w jego sercu Bach i Mozart. Chce być im wierny. Ale bezpośrednią inspirację czerpie z muzycznych aktualności – Rossiniego, Donizettiego, Belliniego oraz Hummla, Fielda, Kalkbrennera, Webera, Moschelesa. To jego codzienna strawa. Punkt startu dla własnych poszukiwań. Znów zatem daje znać o sobie dwoistość natury Chopina. Szczere, gorące uczucie do starych mistrzów, podziw dla Beethovena, natrząsanie się z bezpośrednich rywali (Liszt jako kompozytor go bulwersował, Schumann śmieszył, Mendelssohn – to już najgorsze – pozostawiał obojętnym), ale też intensywne podpatrywanie i wykorzystywanie nowinek, pisanie modnej podówczas muzyki, w ogóle bycie modnym, prowokowanie zabiegania o własną osobę, otwarte uczestnictwo w oficjalnym i jednak aprobowanym życiu artystycznym. Dla Chopina jako pianisty i kompozytora o bardzo zawężonym polu wypowiedzi, kompozytora „fortepianowego”, najważniejszym wykonawcą, tym, który go niezwykle fascynował, jego – urodzonego sceptyka, był Paganini. Średniej klasy kompozytor „na własny użytek” i genialny skrzypek staje się tu treściwą pożywką dla najwyższej klasy kompozytora i równie genialnego pianisty. To też swoisty fenomen, że twórczość fortepianowa otrzymuje zasadniczy impuls ze strony twórczości skrzypcowej.

Chopin był muzykiem jednego instrumentu. To z pewnością powód nie tylko do chwały. Można żałować, że nie interesowały go całe olbrzymie połacie muzyki, której był niestety jedynie pasywnym konsumentem. I dziwić się, że – tak szczodrze obdarowany przez naturę genialnym instynktem i wyobraźnią – był w stanie obojętnie przejść obok muzycznych zdarzeń pierwszorzędnego znaczenia dla kultury europejskiej: kwartetów smyczkowych, mszy i symfonii Haydna, Mozarta i Beethovena. Bez nich trudno sobie właściwie wyobrazić XIX- i XX-wieczną muzykę. Chopin zaś nie stał się ich aktywnym spadkobiercą nie tylko z wyboru. Zaryzykuję tu twierdzenie, które najbardziej może zbliżyć do ujęcia fenomenu tego artysty. Otóż Chopin – przy całej swej wewnętrznej doskonałości, operując niespotykanie perfekcyjnym, spójnym językiem brzmieniowym – był w rzeczywistości ułomny. Nieprawdą jest, że nie chciał używać innych, poza fortepianem, środków wypowiedzi. On używać ich nie potrafił! Były mu obce, wrogie! Jest wysoce prawdopodobne, że świadom swych ograniczeń i niesłychanie krytyczny wobec swoich własnych artystycznych dokonań, obawiał się o jakość utworów wykraczających poza specyficzną aurę fortepianu, które wyszłyby spod jego pióra. Ponieważ jednak natura nie zna próżni, wyposażyła Chopina w zdolność całkowitej asymilacji materii immanentnej jednemu instrumentowi.

To nie człowiek posługuje się powolną mu materią. To ona sama ożywa w postaci instrumentu, ujawnia swoją osobowość, nabiera cech istoty żywej, cielesnej, odczuwającej. Następuje tu bezprzykładne i fascynujące odwrócenie ról: to instrument zdaje się mieć wyobraźnię i duszę, a ludzkie medium staje się przekaźnikiem nieprzebranego bogactwa treści, która „uwalnia się” z instrumentu w momencie bezpośredniego kontaktu z tym medium. Takie nieco kuriozalne dictum dość, jak mniemam, dokładnie wyjaśnia unikat zjawiska jakim był Chopin. Twórca z pewnością najbardziej oryginalny w historii muzyki nowożytnej, szczególny wybryk natury, niepojęty, niemal irracjonalny kaprys losu, który znalazł swą drogę w ucieczce w zadziwiające zespolenie się z „martwą naturą” mechanizmu klawiatury z młotkami i strunami. Ucieczce, która zaprowadziła go tam, gdzie przed nim nie było ludzkiej stopy.

I pamiętajmy: wielkość Chopina nie polega tylko na tym, że jest tak bardzo polski, ale głównie na tym, że jest tak bardzo europejski. Bądźmy świadomi, że jego postać doskonale funkcjonuje poza kontekstem narodowym i że dla olbrzymiej liczby ludzi na Ziemi postrzeganiu jego twórczości zbędny jest lokalny pryzmat narodowo-patriotyczny. Powinniśmy o tym pamiętać, zwłaszcza mając na uwadze odwieczny wybór: wybór między zbisurmanieniem się w prowincjonalnej i schizofrenicznej rzeczywistości, a podjęciem wyzwania kontynuacji dzieła naszych najwybitniejszych przodków, mieszkających na tej ziemi i próbujących odnowić jej oblicze, wśród których najprzedniejsze miejsce zajmuje Fryderyk Chopin.

Maciej Grzybowski