Słuchanie to aktywność permanentna. Raz włączona, działa na okrągło. Nasłuchujemy w ciągu dnia i nocą. Jedne dźwięki wytwarzamy sami, inne do nas trafiają. Bywa, że „muzyczne tło” po prostu nam się przyśni.
Zdj. ilustracyjne Foto: Shutterstock/Lidia Muhamadeeva
W zasadzie nic nie stoi na przeszkodzie, aby akustyczny demon opanował wszystkie części naszego życia, kiedy każda sekunda związana jest z dźwiękowym skojarzeniem. Oczywiście, funkcjonowanie w takiej rzeczywistości byłoby dość nieznośne, nadmiar dźwięków z pewnością by męczył. Dlatego większość „udźwiękowienia” puszczamy mimo uszu, nigdy nie magazynujemy całego urobku. Czyż jednak nie jest tak, że wspominając jakąś sytuację, wraca do nas jej akustyka? Co więcej, niektórzy starają się nawet takie momenty utrwalać na piśmie. Jak w swoich wczesnych wierszach czyniła to Teresa Ferenc:
i kłoni się kran ciepłym bulgotem.
ostrożnie rozpinasz mankiet.
Trzeba przyznać, że ten „ciepły bulgot” świdruje w uszach. Pojawia się niczym w dziecięcej książeczce, gdzie przedmioty ożywają albo przynajmniej komunikują się z ludźmi w charakterystyczny dla siebie sposób. „Słuchanie dłoni” staje się czynnością naturalną, nikogo nie dziwi. Szept takich dłoni, powstały podczas cięcia powietrza, bez trudu złowią co wrażliwsi słuchacze.
Kolejne doświadczenie i nowe odgłosy:
Dłoń się nagina, tuli, pieści.
(***Białe, brzuchate ziarnka…, s. 7)
W tym fragmencie ziarnka ryżu są ledwie słyszalne. Bo małe. Skoro więc cała ich obecność sprowadza się tylko do tego, że „drżą śmiesznie” – może lepiej je oglądać, dotykać ich białej skóry. Dopiero nabranie pełnych garści ziaren sprawia, że szeleszczą. Dodatkowe dźwięki pojawiają się podczas… obróbki termicznej. W wierszu Gotowanie ryżu czytamy, jak to wrzucone do garnka ziarna „Wbiegły lawiną. / Szurnęły białym trzepotem”. Co prawda, trudno tu mówić o jakimś imponującym koncercie, ale przyznać trzeba, że „szurnięcie białym trzepotem” potrafi przerwać każdą ciszę. Jeszcze bardziej przerywają ją talerze, które dotychczas co najwyżej „oddychały parą” (oddech należy do szelestów delikatniejszych, ale jakże rytmicznych), teraz co prawda posnęły, ale – uwaga! – właśnie w takim „niekontrolowanym” stanie
Subtelnym zapachem owsa –
(Gwiżdżę na pomywanie, s. 11)
Słychać chrapanie, papryka o północ dzwoni (w innym wierszu chudej dziewczynie dzwonią co rano gwiazdy), a jakby tego było mało – gospodyni… gwiżdże na pomywanie. Hałas – dosłownie hałas na każdym kroku. A to dopiero początek nocy i nie wiadomo, ile jeszcze do rana odgłosów zrodzi się w tym domu. Jak wiele dźwięków przyniesie natura, a które zostaną wytworzone przez człowieka. Sytuacja się jednak komplikuje. Poetka stara się bowiem „wyłączyć” ludzki czynnik, by maksymalnie skoncentrować się na tym, co „ma do powiedzenia” otoczenie. W ten sposób płynnie przechodzimy do muzyki, obecnej za sprawą tradycyjnej pieśni weselnej. Odmienność polega tu jednak na tym, że śpiew staje się właśnie domeną natury:
głosem miękkim śpiewają przysięgę
świerszcze ćwierkały za piecem.
Ćwierkające świerszcze potrafią narobić niemało hałasu, ale przede wszystkim ich obecność w domu oznacza szczęście. Dlatego właśnie tak ważne jest całe to „udźwiękowione” otoczenie, wszystkie te chrapiące talerze, szeleszczące ziarna, dzwoniące papryki, trzepoczące leszczyny („kopnięta woda skrzypnęła o wiadro jak słowik” – pisze gdzie indziej poetka). Im więcej hałasu, tym więcej życia – ta prawda nie wymaga w zasadzie żadnych dowodów. Nadmiar dźwięków sprawia, że człowiek czuje się… syty. Na przykład w takim „hałaśliwym” wierszu:
Polem szyby biegnie prosię
zasypałam płonącymi dłońmi.
wśród węzełków sytych kobiet.
kobiece rozśpiewane palce.
W zasadzie każdy z tych obrazów emanuje jakąś akustyką. Szept jest chlupiący, koryta talerzy kipią, a palce kobiece są rozśpiewane. A kiedy w innym wierszu świat przecieka – świszcząc, to wiadomo, że nie tylko te wybrane części, ale całe życie objawia się w swojej słyszalności, w pogłosie i echu. Jak w Portrecie ze sobą:
Kiedy się otwierają rzeki,
domy dla słonecznego grania.
Ptasi stuk to ponownie dźwięczność natury, podobnie jak bijące źródła i słoneczne granie. Ale śpiew rośnie też w człowieku. Doprawdy dziwne pomieszanie tej muzycznej materii. Odgłosy nie tylko się przenikają, ale w dalszym ciągu opowiadają nam świat. Rzeczywistość wczesnych wierszy Teresy Ferenc pełna jest magii, ludowych obrzędów i ożywienia. Wygląda na to, że wpisana w tę poezję „cudowność” w dużej mierze opiera się właśnie na akustyce. Każda czynność układa się na pamięciowej mapie w połączeniu ze swym „odgłosem”. Dopiero wtedy życie „się utrwala”, powiela się w wierszu. I w ten sposób świat wydarza się w swojej codzienności. Tak jest podczas gotowania ryżu albo zmywania naczyń, w czasie zaślubin i… umierania, które również odbywa się przy jakimś akompaniamencie. Na przykład szumu:
z głową jak rajskie drzewo,
więc wybuchają chóry pawie.
Oczami mogę zamknąć niebo,
pszczoły uśmiechem wykarmić.
Finalny szum, zapowiedziany pawimi chórami (a więc hałasem), staje się ostatnim akordem życia. Jesienią drzewa szumią jakby przed zimą chciały jeszcze przez moment opowiedzieć światu o zamieraniu. Przygotować się w dźwięku… do ciszy. I człowiek przed swoją zimą też głośniej manifestuje własną obecność – szumem przerywanego oddechu, szeptem składanych na piersi rąk.