Teraz na antenie

undefined - undefined

Następnie

undefined - undefined

Im więcej ciebie, tym mniej (cz. 1)

Festiwal Chopin i Jego Europa w oczach, uszach i piórze Adama Wiedemanna: Zaczęło się arcydeszczowo, tzn. zaczęło się oczywiście Moniuszką, ale na niego nie poszedłem, bo na Moniuszkę nigdy nie chodzę, w ogóle cały ten nurt operowo-barokowy omijam, to tak dla informacji. Zajmuję się wyłącznie pianistami, skrzypkami, dyrygentami (wiolonczelistów w tym roku nie ma), a pierwszy koncert, na który się wybrałem, skupiał ich właśnie wszystkich.

Alena Baeva Foto: PR2

Byłem na niego umówiony z Pawłem, z którym poznała nas Martunia, ale elektronicznie, miało to więc też być nasze pierwsze spotkanie na żywo. Czułem się nieco podekscytowany tym wszystkim w trakcie przygotowań do wyjścia, tymczasem zerwała się potworna burza z autentycznymi piorunami, normalnie bym nie wyszedł, no ale byłem umówiony z Pawłem, więc wyszedłem. Do metra siedem minut piechotą, deszcz zakosami zmoczył mnie do cna, do podszewki, ale o tym później (miałem oczywiście parasolkę, ale cóż ona daje?). Tymczasem Paweł dotarł pod Operę absolutnie suchutki, nawet bez kropki deszczu na sobie, jest to sobowtór Chopina, tyle że blond, no ale co tam blond, kiedy poza tym idealny i zwracamy na siebie uwagę, gdy wchodzimy i oddajemy swe rzeczy szatniarkom. Panie się zachwycają moją parasolką, i bardzo słusznie, gdyż jest to podróbka Alexandra McQuina, reszta nas udaje się na widownię i wtedy Paweł zauważa, jaką mam oryginalną koszulę, jest to koszula od Basi Dobrowolskiej, mówię nie bez dumy, którą dostałem od Pawełka Huelle (cóż pozostaje starszemu mężczyźnie wobec młodszego, jak nie pochwalić się marką i pochodzeniem odzieży), ale Pawłowi chodzi o co innego, że jeden rękaw mam w tak przedziwne wzory. Patrzę na rękaw i rzeczywiście, jest on w przedziwne wzory, ale to nie dlatego, że tak je zaprojektowała Basia Dobrowolska, tylko mój płaszcz ze skóry strusia, który mam już od 20 lat, tak go znienacka zafarbował. No ale dobra, siadamy, rozmawiamy, uśmiechamy się, zaraz zaczniemy słuchać.

Dyrygentem jest jakiś Robert, bodajże Bask, nazwiska nie pomnę, bo już nie chcę go zapamiętywać. Solistką – Awdiejewa (początkowo nie lubiłem tej dziewczyny, ale stopniowo zaczynam ją lubić), utworem – Capriccio Strawińskiego. Paweł nie zna tego utworu, co mnie nieco ja nie wiem, zasmuca? konfuduje? Tak czy owak zaczyna się świetnie i Awdiejewa gra niemal lepiej niż Philippe Entremont i Emmanulel Ax razem wzięci, lecz jednak akompaniament, mój Boże, Strawiński uchodził za nie najlepszego dyrygenta, lecz jednak potrafił w swojej muzyce podkreślić momenty wspaniałości (takie jak choćby cichy akord smyczków „zakłócający” powrót tematu głównego w repryzie), Robert zaś nie potrafił nic podkreślić, dyrygował po prostu, naiwnie i sentymentalnie, wchodząc czasami w konflikt z solistką, która chciała coś, ale on nie chciał, pokrywał to swoim nieapetycznym lukrem.

Tak przeminęło Capriccio, moje pierwsze jego słuchanie na żywo, spodziewałbym się lepszego, ale niech już będzie. Po nim – Pierwszy Koncert skrzypcowy Szymanowskiego, Paweł mnie pyta, z jakim kolorem mi się kojarzy, więc mówię, że z zielonym, na co on że tak, z seledynem, z lekko pistacjowymi tonami, tymczasem wchodzi na estradę Alona Bajewa w sukni... seledynowej. Patrz, seledyn – mówię, na co Paweł: – Ale nie ten. Grała wspaniale, pięknym pistacjowym dźwiękiem i bez najmniejszej choćby ustereczki, lecz był to sposób gry współczesny, tak jak się dzisiaj gra, więc pomyślałem sobie, czy kiedyś nastąpi etap „historyczny”, by grać tak, jak grała, powiedzmy, Umińska, z tymi jej fajnymi portamentami (bądź co bądź była to maniera zaakceptowana przez kompozytora). No ale to już takie luźne dywagacje. W przerwie Paweł oprowadził mnie po budynku Opery, którego okazał się jakimś znawcą, turecki półksiężyc z gwiazdą na parkiecie istotnie mnie zaskoczył (nie mniej niż fakt, że Bajewa pochodzi z... Kirgistanu). Tymczasem na estradzie miejsce steinwaya zajął nowiutki fazioli i zasiadł przy nim Wadym Chołodenko, by odegrać tegoż Szymanowskiego Czwartą Symfonię. Fazioli to instrument o dźwięku, by tak rzec, tępym, ale donośnym, więc jakby specjalnie skonstruowany do tej Symfonii, w której, wiadomo, fortepian ma problem z przebiciem się przez orkiestrę. Chołodenko tego problemu więc nie miał, acz jednak nie było mu wcale aż tak łatwo, bo orkiestra ryczała w najlepsze, nie bacząc na jego wysiłki, wobec czego wykonanie to absolutnie pozbawione było „szymanowskiego” liryzmu i raczej można by je dedykować fanom rozbuchanej góralskości. Jedynie początek drugiej części zabrzmiał pięknie, po dwóch minutach zapanowała jednak rywalizacja kto głośniej. Przypomniał mi się Krzysztof Urbański, który ze swojej orkiestry potrafił wydobyć „ciche forte”, dzięki czemu grający partię solową Peter Jablonsky mógł grać swobodnie i bezwysiłkowo. Ale takie finezje to nie dla Roberta, który na koniec zaprezentował scherzo symfoniczne Uczeń czarnoksiężnika chyba dla żartu, bądź też na dowód, że Sinfonia Varsovia pod jego batutą brzmi jednak dość nieciekawie, nawet bez solisty. Po koncercie chciałem pójść z Pawłem na drinka, ale wymigał się, że jest zmęczony, a potem się wręcz rozchorował i przestał chodzić na koncerty, więc chyba tu już o Pawle nie będzie.

Tegoroczny festiwal Chopin i jego Europa ma (wzięty ze słynnego filmu Tadeusza Konwickiego) podtytuł „Jak daleko stąd, jak blisko”, co pozwala mu być bigosem, w którym natrafiamy dosłownie na wszystko, a sam Chopin pojawia się nie jako kapusta, tylko przysłowiowy grzybek. Pojawił się wszakże w ramach recitalu Benjamina Grosvenora, bo mnie ten chłopak trochę ciekawi, chociaż nie aż bardzo. Zdecydowanie się poprawił pod względem tuszy (jego marynareczka zdawała się na nim trzeszczeć), pod względem wykonawczym zresztą też, trzy Intermezza op. 117 zagrał naprawdę cudownie, z dbałością o każdy niuans Brahmsowskiej harmonii, podobnie jak (nieco później) dwa Sonety Petrarki, w których Liszt powoli osuwa się w wiek średni, zapowiadając swoją wspaniałą starość. Co do Sonaty h-moll Chopina, to była taka, jak powinna być, bez emfazy, raczej serioso niż maestoso, z niezbyt rozwlekłym largiem i finałem potraktowanym dość etiudowo. Potem nastąpiło jednak coś, co Grosvenor uwielbia, czyli element popisu. Tym razem padło na Trzy tańce argentyńskie op. 2 Ginastery, które są oczywiście urocze, ale między Chopinem a Lisztem zabrzmiały jak zgrzyt w zębach pestki gdy się je drylowane poza tym daktyle. Na koniec usłyszeliśmy Ravela („Nocny Kasper”), podobnie jak Liszt znanego już z płyty, tym razem jednak z podkręconym „Scarbem”, w którym Grosvenor znów postanowił się popisać i tak się popisywał, że cała niestety muzyczna i poetycka treść gdzieś wyparowała.

Nie jest dobrym pomysłem, że te koncerty dzielą aż dwie godziny, co prawda zjadłem sobie obiadokolację w Dużej Misie, poszedłem do TK Maxxa (chyba nadchodzą czasy bezguścia!) i do Empiku (który jednakże, po uprzednim zmniejszeniu, teraz całkowicie znikł), ale jednak znużyło mnie to łażenie i na koncercie o 21-ej czułem się już nieco śpiący. A był to koncert niebylejaki, bo z udziałem samej Isabelle Faust, na którą kiedyś (też w ramach ChijE) nie udało mi się wejść, więc teraz to już musiałem, choć wystąpiła w nim jako zaledwie kameralistka. W programie były dwa arcydzieła Schumanna, Kwartet i Kwintet, oba z 1842 roku. Rzadko się je słyszy razem, bo nie mieszczą się na płycie, więc teraz był materiał do porównań i muszę powiedzieć, że jednak wolę Kwintet, bo to dość rzadki przykład Schumanna absolutnie pewnego siebie i zadowolonego z siebie, utwór tak sybarytyczny, że jego słuchanie jest czystą rozkoszą. Już chciałem napisać „solistce towarzyszyli”, lecz jednak byłby to nietakt, gdyż Faust, poza tym iż miała na sobie wystrzałową bluzkę wyglądającą jak pomarszczona rura z blachy ocynkowanej, wcale nie zachowywała się jak przewodniczka stada, wręcz muszę powiedzieć, że większe wrażenie zrobiła na mnie Anne-Katharina Schreiber, która (poza tym że wyglądała na siostrę-bliźniaczkę Krysi Bratkowskiej) potrafiła udowodnić, iż drugie skrzypce też mają czasami coś do powiedzenia. A Jean-Guihen Queyras i Antoine Tamestit równie pięknie popisywali się w „miłosnych” dialogach altówki i wiolonczeli, których im Schumann nie poskąpił. Przy fortepianie siedział oczywiście Aleksander Mielnikow i był to fortepian tzw. stary (chyba erard), którego słuchając doszedłem do wniosku, że o ile współczesny instrument uspójnia brzmienie zespołu, o tyle historyczny właśnie je odspójnia, robi z utworu szereg osobnych ansambli. Ale może w XIX wieku tak właśnie słuchano? Na bis artyści zagrali scherzo z Kwintetu Laksa, napisane w tym roku, gdy się urodziłem, ale totalnie romantyczne, pozwalające popisać się pięknym zespołowym pizzicato i w dodatku zawierające cytat z Kwintetu Schumanna. Było to więc nader gustowne zamknięcie wieczoru, a zapowiedziała je sama Faust głosem jak gdyby małej dziewczynki, takiego głosu się po niej naprawdę nie spodziewałem.

Wracam do domu chcąc się natychmiast położyć i spać, tymczasem włączam światło i co widzę: łóżko całe we krwi, a po nim tarza się i wije moja kotka Irina. Najpierw pomyślałem z przestrachem, że coś jej się stało, lecz wręcz przeciwnie: jej nic się nie stało, za to ona dorwała na balkonie samicę wróbla i ją na moim łóżku zagryzła, z czego wydawała się niezmiernie dumna, zresztą słusznie, bo w wieku lat piętnastu i przy jej tuszy było to osiągnięcie niebagatelne, jednak nie doczekała się z mojej strony pochwał, bo zamiast iść spać, musiałem urządzić ptakowi pochówek na śmietniku, a potem zmieniać pościel, która (podobnie jak koszula) nadawała się już tylko do wyrzucenia.

Na następny koncert poszedłem z Ewą i Tomkiem, jest to jedna z „najbardziej fatalnych par od czasów V2”, ale jakoś lubię ich ze sobą zestawiać, zwłaszcza poza domem. Tomek się oczywiście spóźnił, na salę musiał wejść w czapeczce (łysiejącość!), a potem dręczyła go maseczka, którą ciągle a to zakładał, a to ściągał, zachowywał się po prostu jak dziecko, przy czym obrażam tu wszystkie dzieci chodzące na festiwal ze swoimi mamami i słuchające bardzo grzecznie. Solistką była znów Bajewa, a towarzyszył jej nienawistny Chołodenko na swoim ulubionym faziolim, który tym razem zupełnie już nie był uzasadniony, co gorsza, swoim ostrym, graniastym i (zwłaszcza w górnych rejestrach) przenikliwym dźwiękiem zupełnie nie pasował do miękkiego i zniuansowanego tonu skrzypaczki, tak iż słuchać trzeba było selektywnie, skupiając się wyłącznie na niej. Program ułożony został logicznie, najpierw utwory mniejszej wagi, potem większej. Zaczęło się więc od uroczych wariacji szesnastoletniego Beethovena (tu przydałby się raczej fortepian historyczny), po których nastąpiła późna, niesłusznie mało znana Fantazja Schumanna (niestety, akompaniament orkiestrowy w wersji na fortepian odejmował jej połowę uroku, a Chołodenko grał go mniej więcej tak jak Robert Craft towarzyszący Adrienne Albert w piosence Strawińskiego „Sowa i kotek”). Z kolei zabrzmiał „romantyzm pandemiczny” w postaci „Eseju o miłości” Simpsona (Tomek nie mógł uwierzyć, że to utwór z zeszłego roku, aż mu musiałem pokazać, że tak właśnie napisano w książce programowej) oraz wirtuozowskie, pomysłowe wariacje młodej Bacewiczówny.

Z Ewą spotkaliśmy się dopiero w przerwie i doszliśmy do wspólnego wniosku, że Chołodenko to straszny rębajło, jednak podszedł do Tomka jakiś korpulentny kolega, który był z kolei zwolennikiem Chołodenki, więc od tej pory Tomek twierdził, że Chołodenko świetny, co w sumie nawet potwierdziła otwierająca drugą część koncertu Partita Lutosławskiego, zawierająca sporo elementów motorycznych, czego właśnie temu pianiście było trzeba. I kiedy już się zgodziłem, że w częściach ad libitum artyści rzeczywiście ładnie porozumiewali się, dialogowali, nastąpiła Sonata Ravela, gdzie znów przestali się porozumiewać, było to nawet ciekawe, bo francuski impresjonizm nabrał nagle ukraińsko-kirgiskiej mięsistości, wydobyło się na powierzchnię ileś wydarzeń, które w wykonaniach „gładkich” zwykle ulegają zatarciu, jednak idealną bym tej kreacji nie nazwał, zwłaszcza że pizzicata Bajewej w Bluesie nie brzmiały jednak tak fantastycznie jak pizzicata Faust i Schreiber. Po tych muzycznych emocjach udaliśmy się do Ramony na piwko/winko oraz dalsze dyskusje, między Ewą a Tomkiem zapanowała taka komitywa, że nie chcieli mnie wypuścić chyba do trzeciej w nocy, a jeszcze Tomek, odprowadzający mnie na nocny, specjalnie tak wolno szedł, żebym nie zdążył i żebyśmy musieli iść jeszcze gdzieś się napić.

Tak się złożyło, że kolejny koncert, na który się wybrałem, również był recitalem skrzypcowo-fortepianowym, a raczej fortepianowo-skrzypcowym, gdyż tym razem solistą był Rafał Blechacz, a towarzyszyła mu na skrzypkach Bomsori Kim. Trzeba przyznać, że bardzo ładna z nich para i fortepian nareszcie znowu był steinwayem, jednak od strony wykonawczej i zwłaszcza interpretacyjnej wypadli bardzo blado, niczym jakieś „stare dobre małżeństwo” szykujące się na srebrne gody. Stosunkowo najwięcej skorzystał na tym Szymanowski, którego Sonata, z natury dosyć nudna, zabrzmiała bardzo stylowo, bez jakichś ekspresjonistycznych przesad i zbytnich rozwlekłości. Za to Brahms i Debussy (na Beethovena spóźniłem się z powodu korka), których znamy z tylu wspaniałych wykonań, nic po prostu nie wnieśli poza stratą czasu. Muszę się przyznać, że przy nich ziewałem (ale na szczęście miałem na sobie maseczkę). Blechacza chętnie posłuchałbym kiedyś solo, Kim już raczej nie, tak czy owak ani on nie jest Zimermanem, ani ona Danczowską.

Adam Wiedemann