Teraz na antenie

undefined - undefined

Następnie

undefined - undefined

Czy udało się zdjąć klątwę?

Lincoln Center of Performing Arts należy do najsłynniejszych punktów na kulturalnej mapie świata. To tutaj cieszy się swą siedzibą m.in. Metropolitan Opera, a także New York Philharmonic Orchestra. Czy ta ostatnia jednak faktycznie się cieszy?

No właśnie z radością zawsze było krucho, gdyż od samego początku sala pozostawała ogromnym rozczarowaniem. Brzmiała głucho – zamiast wzmacniać dźwięk, tłamsiła go.

Wraz z różnymi rearanżacjami przestrzeni i wymianą materiałów osiągnięto przez lata rezultat, który wciąż nikogo nie satysfakcjonował. Miałem okazję być świadkiem ostatniej fazy tego procesu – o czym pisałem w tym miejscu. Następnie obiekt został zamknięty, by trafić do przebudowy kompletnej. Wyburzono wnętrze sali i wzniesiono je na nowo. W tym czasie orkiestra Filharmoników podróżowała, a także występowała ponownie w Carnegie Hall, po 60 latach przerwy. Niestety tam nie miałem okazji jej słyszeć – a szkoda, bo w Carnegie, o klasycznej konstrukcji teatralnej (podkowa z balkonami) z obszerną estradą koncertową w miejscu sceny, orkiestry symfoniczne brzmią wspaniale. Jest to też stałe miejsce ich gościnnych występów w Nowym Jorku. W 2022 r. (dwa lata wcześniej, niż planowano, kosztem 550 mln dolarów) Filharmonicy wrócili jednak do swej przebudowanej David Geffen Hall i... mogli poczuć się jak w domu.

Po pierwsze: przytulnie. Z przebrzmiałej nowoczesności sprzed pół wieku przenieśliśmy się do eleganckiego, współczesnego salonu. Zmniejszono nieco pojemność sali (do 2200 miejsc), a wykończenie drewnem w subtelnym, naturalnym kolorze, ciepłe, choć dziwnie barwne poszycie foteli, galaktyka lamp, wykonująca taniec przed rozpoczęciem koncertu, nawet ciepłe drewno i miękka wykładzina w foyer – cieszą oko. Po drugie: brzmienie... wcale nie tak bardzo inne od dawniejszego. Albo może raczej zamieniające jedne problemy, na drugie. Pośrodku parteru nieustannie boleśnie przeszkadzało mi zdecydowane zróżnicowanie siły dźwięku zależnie od odległości: im dalej umieszczony instrument, tym wyraźnie słabiej brzmiał. Różnica jest nie tylko uderzająca – jest zbyt uderzająca. W krótkim obrazku dźwiękowym Lili Boulanger „D'un matin de printemps”, w którym przedwcześnie zmarła kompozytorka impresjonistycznie przedstawiała odgłosy wiosny – jak trochę ptasie, a w każdym razie radosne szybkie gamy w górę w instrumentach dętych drewnianych – tematy te były ledwie uchwytne, wycofane tak głęboko, że ledwie słyszalne. W V Symfonii Prokofiewa stało się to już irytujące – to dzieło oparte na dynamice i melodyce, z samego założenia efektowne (tak bardzo, że aż ocierające się o efekciarstwo), tymczasem tematy, zwłaszcza poboczne, znowu pojawiające się w drewnie, choć klarowne, pozostawały kompletnie bez siły, obojętne.

Obojętność była zresztą główną cechą całej interpretacji, za co już należą się podziękowania dyrygentowi, debiutującemu w Nowym Jorku Thomasowi Søndergårdowi. Prokofiew, owszem, o klarownej fakturze (brzmi jakość orkiestry!), ale bez życia, zaokrąglony na wszystkich kantach i wygładzony, też z pomocą niespiesznego tempa. W finale ta miękkość wprawdzie przydała się w temacie krótkiego fugata pięknie i ciepło podanym przez kontrabasy, jednak najwyraźniej nie wystarcza to do zbudowania ekspresji ponad 40-minutowej symfonii.

Głównym utworem wieczoru okazała się więc amerykańska premiera nowej kompozycji Olgi Neuwirth. Uznana autorka kanwą dzieła uczyniła kolaż z tekstów różnych pisarzy i poetów, od Ariosta i Blake'a, po uliczne graffiti i samą siebie, tytułując je: „Keyframes for a Hippogriff – Musical Calligrams in memoriam Hester Diamond”. W skrócie (bo rzecz długa): zagubiona w świecie jednostka (coś jakby byt – Dasein?), dzięki chórowi (dziecięcemu) dostrzega, że nie jest sama, odnajduje w sobie siłę i głos („we are not meek”), aby wreszcie zwrócić się z nadzieją ku braterstwu. Jeżeli komuś kojarzy się takie przesłanie z „Odą do radości” („Alle menschen werden Brüder”), to... niech jednak z tego porównania zrezygnuje. Muzyka Neuwirth, mimo że twórczyni świetnie operuje orkiestrą, wprowadzając też nietypowe dla niej brzmienia (syntezatory imitujące azjatyckie instrumenty perkusyjne, w stylu gamelanu, do tego gitara elektryczna), nie ma nic wspólnego z Beethovenowską ideą dopasowania muzyki do niesionego przez tekst przesłania. Brzmienie utworu, czy raczej brzmienia, bo było kilka ich typów przeplatających się, jeżeli łączą się jakoś z tekstem, to jest to praktycznie niezauważalne dla słuchacza. Dopiero w ostatnich wersach chór zaczyna skandować swe słowa – co jest może rodzajem kulminacji (mowa tu już o braterstwie i nadziei), aczkolwiek soliście (kontratenor) zdarza się to od początku trwania utworu – a trwa on niemal pół godziny.

Przyznać też trzeba, że na utwór Olgi Neuwirth publiczność zareagowała znacznie bardziej entuzjastycznie, niż na późniejsze wykonanie Prokofiewa: w obu wypadkach nastąpiła szybka owacja na stojąco, ale jedna dłuższa i żywsza, a druga tyleż szybka, co i krótka.

Akustyka sali i tu jednak zrobiła swoje: wprawdzie ustawiony na proscenium śpiewak, Andrew Watts, słyszalny był mocno i wyraźnie (aczkolwiek słowa trudno było zrozumieć, czego jednak nie zrzucałbym na akustykę), ale umieszczony z tyłu chór – usadowiony „na chórze”, czyli w fotelach za estradą – znowu pozostawał wyraźnie słabszy, oddalony.

Ciekawe, czy teraz czekają Nowy Jork lata prób poprawiania i tej akustyki. A może z klątwą sali Filharmoników w Lincoln Center po prostu trzeba się pogodzić?

Jakub Puchalski