Teraz na antenie

undefined - undefined

Następnie

undefined - undefined

Arthur Rubinstein – Last Concert in Poland

Wydany przez NIFC w 2023 [1] roku po raz pierwszy na świecie dwupłytowy zapis ostatniego w Polsce koncertu Artura Rubinsteina – w Łodzi w 1975 roku - przynosi portret pianisty dojrzałego, zarazem wiernego od dawna hołdowanym przez siebie ideałom – jedności techniki i przekazu dzieła, frazy i śpiewu, dominacji pierwiastka apollińskiego nad dionizyjskim.

Wydany przez NIFC w 2023 roku po raz pierwszy na świecie dwupłytowy zapis ostatniego w Polsce koncertu Artura Rubinsteina przynosi portret pianisty dojrzałego, zarazem wiernego od dawna hołdowanym przez siebie ideałom Foto: Okładka płyty/sklep.nifc.pl

„Artur wyrzucił na papier [w I tomie swoich wspomnień, wyd. francuskie 1973 – przyp. MK] swoją walkę o szczęście. Pokrywa się ono ze sztuką – poza tym wystarczają mu wszystkie zewnętrzne i materialne pozory tego szczęścia. Więcej, cieszą go – przez całe życie. Dobre cygara i duże homary, piękne kobiety i duże pieniądze. Ideały te zdobywa w sposób bezwzględny, z zachłannością i apetytem namiętnego wyrostka – jak bohaterowie Balzaca, jak sam Balzac usiłował to realizować, jak Gargantua i Rabelais. Ale Rubinsteinowi się to udało. Jakim cudem? Do szczęścia trzeba mieć taki sam talent jak do muzyki. Może nawet większy? Dynamizm i siła witalna funkcjonują tu od dzieciństwa na zdumiewająco pełnych obrotach. La réussite, powodzenie. Udało się. (...) Nie jest intelektualistą, nie zastanawia się, czy jest szczęśliwy, bo dobrze gra, czy też gra dobrze, bo jest szczęśliwy. Posiada przywilej i zdolność cieszenia się zewnętrznym strojem tego świata, łyka ten kształt, wymierny i dobrze skrojony”.

W taki sposób Zygmunt Mycielski, jego wieloletni przyjaciel, oceniał filozofię życia największego pianisty polskiego XX wieku, recenzując (nie bez pewnej uszczypliwości) w „Ruchu Muzycznym” francuskie wydanie Mojego długiego życia artysty (1973). Nazywając Rubinsteina za Tomaszem Mannem „jednym z najszczęśliwszych ludzi, z jakimi się zetknął”, Mycielski w owym tekście podkreślał jednocześnie, że ów balzakowski rys natury pianisty odzwierciedla model artysty-kosmopolity, uciekającego od typowo słowiańskich czy polskich cierpień.

            Wydany przez NIFC w 2023 roku po raz pierwszy na świecie dwupłytowy zapis ostatniego w Polsce koncertu Artura Rubinsteina – w Łodzi w 1975 roku - przynosi portret pianisty dojrzałego, zarazem wiernego od dawna hołdowanym przez siebie ideałom – jedności techniki i przekazu dzieła, frazy i śpiewu, dominacji pierwiastka apollińskiego nad dionizyjskim. Artysta - uosobienie pianistyki w postaci kryształu, dandys przyciągający możnych tego świata swą ekstrawagancką postawą życiową, poliglota, esteta, niewinny amorek i bóg miłości w jednym, bohater kronik towarzyskich i psychologizujących bestsellerów z życia wyższych sfer, podbijał estrady świata, traktując muzykę jako bezgraniczną komunikację, uosabiającą najbardziej optymistyczne przesłanie życia. W jego grze słychać klasyczną dbałość o piękno melodii, dźwięku, prostotę przekazu, która przerywana jest co chwila wyrazami dynamicznego temperamentu. Niezwykłe możliwości techniczne czyniły z niego pianistę kontynuującego tradycje dziewiętnastowieczne, naturalność jego gry budowała zaś pomost ku nowej, dwudziestowiecznej szkole interpretacji. Jego sztuka, mimo pewnych niedostatków technicznych (artysta po latach dopiero przyznawał się do potrzeby regularnego, przynajmniej dwugodzinnego ćwiczenia), miała blask płynności i naturalnej spontaniczności, które wzbogacone były wielką zdolnością do improwizacji i fenomenalną pamięcią muzyczną (w wieku 13 lat Rubinstein przez dwa tygodnie opanował arcytrudny Koncert d-moll Brahmsa, mając 21 lat grał za 500 franków z pamięci awangardową „Salome” Straussa). Można wyliczać szereg aspektów, jak to ujmuje Mycielski „animalicznej witalności” Rubinsteina, zarówno w życiu jak i w sztuce, ale to co emanowało z jego gry to absolutna prostota i zawierzenie pięknu. „Bardzo trudno pisać o Arturze Rubinsteinie, ale jeszcze trudniej jest grać tak jak on. Chociaż, z drugiej strony, gdy się go słyszy, to nie wydaje się to tak niezmiernie trudne – a wrażenie to wynika chyba z tego, że gra jego robi wrażenie czegoś niesłychanie zwyczajnego. Jest to sztuka przeciwna temu, co nazywam <<rozcinaniem włosa na czworo>>. Jest to właśnie branie pełną garścią wszystkich włosów do kupy i pokazywanie od razu całej fryzury, równie pięknej jak ta, którą nosi pani Rubinsteinowa” – pisał Mycielski po recitalu Rubinsteina w Krakowie w czerwcu 1958 roku. Według polskiego filozofa i pisarza muzycznego kluczem do połączenia dyscypliny i swobody u Rubinsteina były nie temperament i namiętność, ale wszystkie „zamyślone i narracyjne miejsca”, dyscyplina pianissima i miejsc wolnych, ekonomia wyrazu, prowadząca do szczęścia z powodu „miłości do muzyki”. „On kocha muzykę bardziej niż siebie” – pisał Mycielski, dodając, zgodnie ze swoją postawą neoklasyka, że „sztuka nie polega na spekulacji, ale na przeżyciu i wzruszeniu, które posługują się pracą”.

*****

            Historia ostatniego koncertu 88-letniego mistrza w Polsce – 30 V 1975 roku w Teatrze Wielkim w Łodzi, z Orkiestrą Symfoniczną Filharmonii Łódzkiej, pod batutą jej dyrektora (ponownie od 1972 r.), wielkiego modernisty, rozchwytywanego w Europie dyrygenta Henryka Czyża - rozpoczęła się w Paryżu. Rubinstein przyjął zaproszenie kapelmistrza do przyjazdu do Łodzi w ramach jubileuszu 60-lecia tamtejszej filharmonii, po tym jak z sukcesem wykonali wspólnie Koncert B-dur Brahmsa na otwarcie nowej sali koncertowej w stolicy Francji w marcu 1974 r. – Palais de Congrès (Czyż dyrygował wtedy Orchestre de Paris). Początkowo Rubinstein myślał o koncercie w Warszawie przeznaczonym na odbudowę Zamku Królewskiego, z większym entuzjazmem jednak przyjął plany dyrygenta. Koncert odbył się w dostatecznie dużej i dobrej akustycznie sali łódzkiego Teatru Wielkiego, na dziesięć miesięcy przed ostateczną rezygnacją Rubinsteina, na skutek narastającej ślepoty, z wszelkich występów (30 IV 1976 wykonał w Wigmore Hall w Londynie swój ostatni koncert, w 1979 roku artysta jeszcze powrócił do Polski, odwiedził swoją rodzinną Łódź, ale już nie koncertował). Rubinstein z chęcią przyjął zaproszenie do swojego rodzinnego kraju, ponieważ politycznie pomogło to oddalić recepcję jego osoby jako persony non grata w czasach poprzednika Gierka – Gomułki. W programie łódzkiego koncertu miał być początkowo obok Koncertu f-moll Chopina Koncert d-moll Brahmsa, ostatni utwór jednak został zamieniony na V Koncert Es-dur „Cesarski” Beethovena (zarówno koncert Beethovena jak i Brahmsa Rubinstein znał niemal na pamięć, czego dowodzi anegdota, że po przybyciu do Salt Lake City w USA pod koniec lat siedemdziesiątych zorientował się, że orkiestra zamiast akordu rozpoczynającego „Emperor” gra wstęp do D-moll Brahmsa. Impresario coś pomylił, ale artysta zagrał niespodziewany koncert bez zbędnego wysiłku. Pomyślał jednak, że gdyby zaproponowano mu bez przygotowania zagranie Koncertu f-moll Chopina, nie uczyniłby tego bez trudu).

            Po przylocie do Warszawy artysta wzruszony zwiedził jeszcze odbudowujący się Zamek Królewski i Stare Miasto, objechał nową Trasę Łazienkowską i Most Łazienkowski. Po przybyciu do Łodzi zdumiony zastał swoje miasto nietknięte, w stanie, który przypominał sobie z licznych wspomnień. Stanął na dziedzińcu domu przy ul. Piotrkowskiej 78, w którym się urodził i bez trudu odtworzył rozkład swojego mieszkania. Po kilku próbach z Orkiestrą i Henrykiem Czyżem, zagrał 30 V 1975 roku owacyjnie przyjęty wieczór, na bis dając jeszcze Poloneza As-dur Chopina.

            Charakterystyczny jest fakt, że gigantyczne honorarium, które Rubinstein otrzymał od Filharmonii Łódzkiej i innych instytucji, m. in. w wyniku udzielenia praw do nadania radiowej i telewizyjnej transmisji koncertu, również do sfilmowania całości pobytu, artysta przeznaczył w pierwszym rzędzie na odbudowę Zamku Królewskiego (sumę tę przekazał Romanowi Jasińskiemu, który na prośbę Rubinsteina ofiarował ją Stanisławowi Lorentzowi, dyrektorowi Zamku), część na fundusz stypendialny warszawskiej szkoły muzycznej I st. im. Emila Młynarskiego, część – rodzinie Neli Rubinstein, specjalną sumę, wzbogaconą własną dopłatą, na stypendium dla najzdolniejszego łódzkiego muzyka (które, w wyniku perturbacji politycznych, nie zostało jednak ustanowione; władze również nie wyraziły zgody na nadanie imienia artysty Filharmonii Łódzkiej, jedynie otrzymaną sumę Henryk Czyż przeznaczył dla emerytów i wdowom po nich). Rubinstein nie skąpił także mniejszych sum dla przyjaciół, którzy zjawiali się w pokoju hotelowym mistrza w Łodzi.

******

Cały zapis koncertu znalazł się na pieczołowicie odtworzonym dźwiękowo przez Joannę Popowicz dwupłytowym albumie, bazującym na nagraniu dokonanym przez Polskie Radio. Po latach oceniając to nagranie zdumiewa nas fenomenalna technika 88-letniego artysty, co do której możemy spokojnie zacytować ustęp z recenzji Jarosława Iwaszkiewicza z pierwszego koncertu artysty po latach w Warszawie – w 1924 roku, notabene z którego także ten wielki patriota przekazał swoje honorarium na cele publiczne. „Owe oktawy, świetność palców, umiejętność wydobycia barwy, ów ton słodki a mocny, owa stalowa precyzja uderzenia” służyły według poety „szlachetnej, doskonałej muzyce” („Wiadomości Literackie”). Rubinstein dodatkowo w swojej sztuce kierował się wyjątkowo bogatą retoryką – zwracał uwagę na znaczenie każdej nutki, nie tylko w kantylenie, ale także w pasażach. Najlepiej chyba, jeśli słuchając obu płyt porównamy je znowu z trafną recenzją obecnego na koncercie w 1975 roku Mycielskiego, kiedy pisze on, że „decrescendo było idealnie równomierne”, „nuty niosące muzyczne znaczenie” wydzielane często z ozdobnika czy trylu, „mikroskopijne niemal odcienie czy zawieszenia rytmiczne nadawały frazie jej wymowę, nie mającą nic wspólnego z metronomiczną i martwą regularnością. Muzyka pulsowała, odbywała się jakaś realizacja muzykalności, tym doskonalsza, im bardziej nam się wydaje regularna”. Dla Mycielskiego ważna była również nie spekulatywność gry, w Rubinsteinie więc dostrzegał naturalność przekazu, czego dowodem było także piękne słuchanie orkiestry, jak w Adagiu w Piątym Beethovena. Już podczas próby artysta zwracał uwagę orkiestrze na niuanse retoryczne, dbając o spójność interpretacji z wizją precyzyjnego Henryka Czyża.

            To co uderza w interpretacji Koncertu f-moll u Rubinsteina, jego ulubionego dzieła koncertującego Chopina, to, oprócz „zdzierania romantycznych masek” z kompozytora, co zauważał już przed wojną słuchając gry Artura Karol Szymanowski, zastosowana przez pianistę płynność agogiczno-dynamiczna, zwłaszcza w części I, odpowiadająca fantazyjności tego dzieła. Pianista jakby celowo zwalniał przed pewnymi myślami, aby je intensywniej deklamować, bynajmniej nie z powodu późnego wieku i osłabienia techniki. Ta jest (pomimo dystansu artysty do ćwiczenia) wyborna w odcinkach szybkich. Przed wejściem repryzy drugim tematem (po nieznacznej reminiscencji pierwszego) artysta stosuje rallentando. Jest to jego autorski zabieg, Rubinstein bowiem głosił pogląd, że Chopin niedostatecznie wyeksponował znaczenie repryzy w I części koncertu, tym samym popełnił błąd.

Larghetto jest jakby pozbawione kontrastów, zwłaszcza w odcinku środkowym, ale pełne zadumania i pięknej, właściwej mu kantyleny – czegoś co Rubinstein odziedziczył po wielkiej śpiewaczce czeskiej przełomu XIX i XX wieku, którą się fascynował artystycznie (i z którą łączył go romans), gwieździe Metropolitan i Covent Garden oraz pierwszej francuskiej odtwórczyni Salome, Emmy Destinn. Tu dochodzimy do sedna filozofii artystycznej Rubinsteina – artysta rozumiał ją jako przekaz wewnętrznego śpiewu, pieśni miłosnej, który staje się rzeczywistością dzięki delikatnym palcom. „Bez względu na to jak śpiewasz, odkryj swój wewnętrzny śpiew” – mówił młodym pianistom. W licznych wypowiedziach zwracał jednak uwagę (i dziękował za to też Destinn), że istotą tego zabiegu nie jest uchwycenie charakteru melodii, ale struktury frazowania i oddechu.

W części III artysta bardzo eksponuje mazurowaty charakter głównego tematu, jego symetryczność (cztery ósemki dopełniające I takt gra non-legato, w II takcie nakazuje dwie ósemki między 2 ćwierćnutami grać bardziej zdecydowanie, w przeciwieństwie do większości pianistów, co powoduje, że jest mniejszy nacisk na fioriturę, a większy na charakter tańca). Orkiestra akompaniuje pewnie, z modernistycznym obiektywizmem Czyża (mało jednak lirycznym), który czasem nie do końca przekonuje swoimi odkrywanymi w akompaniamencie melodyjkami i figurkami.

Druga płyta, z V Koncertem fortepianowym Es-dur „Cesarskim” Beethovena daje jeszcze większe pojęcie o witalności Rubinsteina. W części pierwszej nasycony dźwięk („miedziane palce”, jak pisał po wojnie Iwaszkiewicz) artysty łączy się z energicznością i sprężystością pasaży, a w myślach lirycznych pojawia się deklamatorski ton. Jednak nie zachodzi dysproporcja między monumentalizmem a liryzmem, koncert jest prawdziwie cesarski.

W części II, znanej oczywiście z mającego kilka miesięcy później premierę filmu Petera Weira Piknik pod wiszącą skałą, pojawia się znakomita retoryka joie de vivre, oparta na klasycystycznym i pedantycznym odczytaniu każdej struktury dźwiękowej i każdej nuty. Rubinstein gra dźwiękiem pełnym, fraza ma dużo oddechu. Jakością śpiewu w tej części dorównuje mu tylko Arturo Benedetti-Michelangeli w nagraniu z Wiener Symphoniker i Carlo Marią Giulinim z 1982 roku.

Finał koncertu, owo zaskakujące beethovenowskie rondo sonatowe, jest u Rubinsteina ujmującym wigorem i elegancją walcem, ale bez większych kontrastów, typowych dla Beethovena. Orkiestra jest również energetyczna pod batutą Czyża, ale zgodna z filozofią epoki, aby kompozytora grać „obiektywnie”. Lekki spadek formy w finale Rubinsteina poprzez wolniejsze tempa i pomyłki tekstowe artysta rekompensuje znowu bogactwem retoryki, piękne jest też wygaszanie dźwięku w pianach.

            Na bis pojawił się emblemat patriotyzmu Rubinsteina – Polonez As-dur Chopina, grany siłowo, w dość wolnym tempie, z licznymi niestety pomyłkami, ale pełen wielkiej, kanonicznej, można powiedzieć godności. To cała wzniosła wizytówka artysty, który czuł, że gra w Polsce już po raz ostatni.

Ogólnie – album piękny, za co należą się podziękowania jej redaktorowi, Stanisławowi Leszczyńskiemu. Mastering spowodował, że wiele niuansów gry Rubinsteina i orkiestry udało się przywrócić, co nie oznacza, że w porównaniu do zapisu filmowego prób i fragmentów tego koncertu nie słyszymy jeszcze nadmiernie metalicznego w rejestracji dźwięku świetnego Steinwaya, a nagranie nie zniekształca intonacji orkiestry. Ale ogólnie – to fonograficzny cud!

*****

Zygmunt Mycielski po koncercie Rubinsteina w Łodzi stwierdzał, że w artyście „rutyna nie zabijała namiętności, tego – największego może – sekretu jego chłonnej i żarłocznej natury”. Przywołując pogląd pewnego kompozytora, że za istotę twórczości uważa zdolność do prawdziwego i głębokiego zachwytu, pisarz potwierdzał, że Rubinstein „<<wykonuje ten zachwyt>>, zachwyca się wszystkim, z czego utwór się składa i umie to przekazać”.


Michał Klubiński


[1] Arthur Rubinstein. Last Concert in Poland: Chopin: Koncert fortepianowy f-moll op. 21, Beethoven: V Koncert fortepianowy Es-dur op. 73, Chopin: Polonez As-dur op. 53, Artur Rubinstein – fortepian, Orkiestra Symfoniczna Filharmonii Łódzkiej, Henryk Czyż – dyrygent, live recording, Teatr Wielki w Łodzi, 30 V 1975, 2 CD NIFC 155-156, 2023.