Teraz na antenie

undefined - undefined

Następnie

undefined - undefined

Uroczystości rzymskie

Każda inauguracja sezonu jest wydarzeniem, inauguracja z nowym dyrygentem jako dyrektorem artystycznym jest wydarzeniem szczególnym, a gdy jest to jeden z najlepszych i najciekawszych współczesnych mistrzów batuty i jedna z najznakomitszych orkiestr  – staje się wydarzeniem o wielkiej wadze. Stąd właśnie obecność Radia Chopin na debiucie Daniela Hardinga w roli dyrektora artystycznego Orchestra Nazionale di Santa Cecilia w Rzymie, 21 października.

Jedna z gwiazd koncertu była Eleonora Buratto Foto: copy Accademia di Santa Cecilia/MUSA

Może jednak trzeba to nieco wyjaśnić, bo włoskie orkiestry nie cieszą się sławą najlepszych produktów Italii. Po pierwsze jednak – ta utarta opinia to już przeszłość, po drugie – Accademia di Santa Cecilia zawsze wyznaczała wśród nich najwyższy poziom. W dobie umiędzynarodowienia zawodu muzyka włoskie zespoły jeszcze bardziej niż polskie są świadectwem podniesienia przeciętnego poziomu orkiestr, a Santa Cecilia należy już bez żadnej taryfy ulgowej do najświetniejszych wykonawczych organizmów Europy. Na dodatek posiada własny charakter, co nie każdy bardzo sprawny zespół potrafił wypracować – a mianowicie bogatą i wyjątkową barwę. Już sam kwintet jest nie tylko elastyczny i subtelny, ale i dźwięczny, dysponując nie tylko dynamiką, ale i głęboką intensywnością brzmienia – i nigdy nie wydając z siebie charakterystycznej dla tak wielu orkiestr szumiącej „papierowości” (zapewne nie od rzeczy będzie w tym miejscu przypomnienie sobie jakości włoskich skrzypiec i reszty smyczków...). Soczystymi dętymi – precyzyjnymi zarówno w delikatnym pianissimo, jak i silnym, ale nie ogłuszającym forte, można się tylko zachwycać. Na szczęście będziemy mieli na to okazję, bo już 9 maja Accademia di Santa Cecilia odwiedzi nas podczas swojego tournée, występując w sali katowickiego NOSPR, naturalnie pod batutą Daniela Hardinga – o czym będą też mogli Państwo posłuchać w rozmowie z dyrygentem w audycji „W tempie rubato” 10 listopada. W każdym razie: Harding dostał do rąk doskonały materiał.

Koncertowe wykonanie „Toski” Pucciniego wydaje się przy tym propozycją tyleż oczywistą, co i odważną. Najbardziej rzymska z istniejących oper i jedno z największych arcydzieł opery włoskiej w setną rocznicę śmierci swego twórcy, dla orkiestry, która tradycyjnie już rozpoczyna sezon wykonaniem dzieła operowego – to jasny wybór. Tradycję tę rozpoczął jednak przed laty poprzedni dyrektor Akademii św. Cecylii, Antonio Pappano, angielsko-włoski dyrygent tak samo wybitny w sali symfonicznej, jak i w operze – Harding natomiast nie posiada ani jego włoskiego backgroundu, ani równie wielkiego doświadczenia teatralnego... Posiada jednak coś znacznie ważniejszego: wyobraźnię brzmieniową, subtelne rozumienie muzyki i jej dramaturgii – oraz umiejętność przełożenia tego wszystkiego na grę orkiestry.

Już samo otwarcie i przejście od potężnych akordów groźnego Andante molto sostenuto (złowróżbna wizytówka Scarpii) do nerwowego Vivacissimo (ucieczka Angelottiego, od której rozpoczyna się opera) pokazały, że mamy do czynienia z idealnym wyczuciem czasu, ruchu i frazy. Ruchu zazwyczaj niespiesznego, ale płynącego z ogromną naturalnością i logiką. W ten sposób pokazana została cała maestria Pucciniego, który skomponował przecież „Toskę” z perfekcją nowoczesnego mechanizmu. Każdy motyw przypominający, z których utkana jest partia orkiestry, wyraziście spełniał swą dramaturgiczną powinność, każdy gest budował napięcie. Ileż przy tym detali w miękkim, ale wyrazistym drewnie, jak fantastycznie wyśpiewane wiolonczele tworzące intymny wstęp do arii „E lucevan le stelle” – liryczne wyznanie miłosne, gdy Cavaradossi oczekując na egzekucję rozmawia ze strażnikiem i pisze pożegnalny list do Toski, wreszcie: jak świetnie wkomponowane w brzmienie całej orkiestry wybuchy talerzy, które są może w ostatnich taktach najbardziej wątpliwym pomysłem kompozytora – tutaj jednak zmieniły się w akcent, w barwowe sforzato, zamiast epatować roziskrzonymi fontannami (w tragicznym finale zdecydowanie zbytecznymi). Dobarwiło całości świetne wykorzystanie brzmieniowego tła miasta, co w 1900 r. było awangardowym pomysłem, a teraz cały początek III aktu, z naturalnym śpiewem pastuszka i dzwonami Rzymu (w których nie brak przypadkowości i nieczystych interwałów, bo nagrano prawdziwe dzwony rzymskich kościołów), stworzył przepiękny pejzaż dźwiękowy.

Niewątpliwie gwiazdą wieczoru była Eleonora Buratto, debiutująca jako Tosca na żywo: ta opera należy do swej heroiny i niewątpliwie włoska śpiewaczka pokazała jej partię znakomicie. Partię – i rolę, bo wykonanie miało charakter półsceniczny, z elementami ruchu i gry aktorskiej, co skądinąd całkowicie wystarczyło, by cieszyć się dramatem. Buratto była Toską szlachetną, dumną, lecz nie wyniosłą – bardzo ludzką w swych lękach i namiętnościach. Jedyne, czego brakowało w jej głosie – to silniejszy dolny rejestr. Kilka szczególnie dramatycznych kwestii było więc słabo słyszalnych, czego w żadnym momencie nie można powiedzieć o jej partnerze – tenorze Jonathanie Tetelmanie. Głos, jakiego dawno nie było: ogromny, bogaty w alikwoty, swobodny, klasyczny „włoski” tenor z dawnych czasów. Pod względem wokalnym – absolutnie imponujący, bardzo dobry też aktorsko, choć jeszcze potrzebuje chyba czasu do nabrania głębszej kultury muzycznej. Mieliśmy więc Cavaradossiego na 100% – a może i więcej – i zdecydowanie jest to powód do entuzjazmu. Niestety, Scarpii było bliżej procent 50, gdyż Ludovic Tézier, znany przecież jako znakomity śpiewak i świetny aktor (co było widać), pod względem głosowym wyraźnie nie dostawał do partnerów. Swoją drogą, nie mogę się pozbyć przekonania, że choć Tito Gobbi, niegdysiejsza legenda, był niewątpliwie Scarpią pod każdym względem doskonałym, to jednak większe wrażenie robią w tej partii bas-barytony, jak niegdyś George London (w nagraniu z tą samą orkiestrą Santa Cecilia, tyle że sprzed jakichś 65 lat), albo później Ruggero Raimondi. Mają ten ciemny zapas w dole głosu, który pozwala im w naturalny sposób budzić grozę – i którego Tézier, sympatyczny, choć grający z powodzeniem przebiegłego, z pewnością nie posiada.

Świetne dobrane były pozostałe postaci: Giorgi Manoshvili jako Angelotti, dający się zauważyć Spoletta Matteo Macchioniego czy wprowadzający nutę komizmu (ale na szczęście nie farsy) Zakrystian, Davide Giangregorio. Na szczególne pochwały zasłużył Pastuszek, doskonale zaśpiewany na sposób ludowy przez Alice Fiorelli. I wreszcie zupełnie mistrzowskie chóry – tak perfekcyjne, że w finale I aktu stające się realnym bohaterem. Ale bohaterem idealnie włączonym przez dyrygenta w formę muzyczną, gdyż cała scena Te Deum nabrała iście mahlerowskiego rozmachu.

Koncert, powtórzony następnie dwukrotnie, był transmitowany i rejestrowany: debiut Hardinga na stanowisku dyrektora oznaczać ma też dla Santa Cecilia stały kontakt z Deutsche Grammophon. Znajdziemy go więc także na płytach – i chętnie go wówczas przypomnę słuchaczom.

Jakub Puchalski