Teraz na antenie

undefined - undefined

Następnie

undefined - undefined

Kameralność splendoru

"To jest muzyka kameralna" – powiedział mi Emanuel Ax na temat V Koncertu fortepianowego Beethovena, który 13 i 14 grudnia zagrał w Filharmonii Narodowej pod batutą Łukasza Borowicza. Przekonanie to wyraźnie zabrzmiało w tym wykonaniu.

Emanuel Ax Foto: materiały prasowe/Lisa Marie Mazzucco

Koncert Es-dur Beethovena kojarzy się z ogromnym, heroicznym gestem i popisem fortepianu, wspieranego w swym triumfalnym brzmieniu przez orkiestrę. Jeżeli ktoś tego właśnie oczekiwał – mógł się poczuć rozczarowany. Warto było jednak zatopić się w propozycję wybitnego pianisty, który przedstawił nam wersję subtelną, klasycznie zrównoważoną, graną urodziwym, nośnym dźwiękiem – mimo że tak rzadko odzywającym się fortissimo. Fakt, główne tematy nie miały w sobie tej mocy, do której jesteśmy przyzwyczajeni, miały jednak wyraźnie wyśpiewany rysunek, a cała reszta ujmowała delikatnością, żwawo jednak pulsującą odczuwalną energią.

Blask z postawy heroicznej przeniesiony został na pewną każdego swego gestu współpracę – właśnie niczym w kameralistyce – gdy pianista kreował wyraziste dialogi z instrumentami orkiestry, wsłuchując się szczególnie wyraźnie w głosy drewna. Nigdy też orkiestra nie musiała dostosowywać się do niego – przeciwnie, idealna współpraca z dyrygentem polegała na tym, że obaj czujnie śledzili nawzajem swoje ruchy, tworząc dzieło wspólne i spójne, a nie utwór na solistę i akompaniatora. Koncerty Beethovena mogą na tym tylko zyskać.

Łukasz Borowicz był także niewątpliwym bohaterem wieczoru, przedstawiając w jego pierwszej  części (sic! - cokolwiek niezrozumiale Koncert fortepianowy przeniesiony został przez organizatorów do drugiej połowy) II Symfonię Karola Szymanowskiego oraz, jako wstęp, "Schwanensang" op. 11 Franza Schrekera. Ten ostatni utwór, który otrzymał przy tej okazji swe polskie prawykonanie (choć pochodzi sprzed dziewięciu dekad), okazał się szczególnie miłym odkryciem: liryczny "łabędzi śpiew" z udziałem chóru (miło byłoby, gdyby jego głosy były nieco bardziej skupione) rozpoczyna się niczym Brahms, a kończy w uniesieniu iście mahlerowskim – suma najlepszych wpływów z końca XIX wieku.

II Symfonia Szymanowskiego, dzieło na swój sposób gargantuiczne, gdyż wprawdzie standardowych rozmiarów, ale przytłaczające ciężarem struktury i intensywnością, zabrzmiała koherentnie, logicznie i czytelnie pod względem faktury (nie tylko w fudze). Przy tej gęstości jest to zawsze nie lada osiągnięcie – niezbędne jednak, by ta muzyka mogła pokazać swoje atuty (jak kapryśna melika), nie przygniatając słuchaczy. Namiętność i uporządkowanie? Potrzebne oba naraz – i tym razem się sprawdziło!

Jakub Puchalski